Info
Ten blog rowerowy prowadzi starszapani z niewielkiej wsi pod Poznaniem. Z Bajkstatem wykręciłam do tej pory bagatela 59092.11 kilometrów. W terenie bujam się mało i tyle w temacie. Jeżdżę z oszałamiającą prędkością średnią 18.58 km/h i się wcale nie chwalę bo i nie ma czym.Więcej o mnie.
Wykręcone przed BS:
2011: 5009,92 km,
2010: 4070,83 km
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum dokonań Starszej Pani
- 2018, Kwiecień1 - 1
- 2017, Sierpień11 - 1
- 2017, Lipiec7 - 0
- 2017, Czerwiec9 - 4
- 2017, Maj17 - 4
- 2017, Kwiecień16 - 0
- 2017, Marzec16 - 2
- 2017, Luty14 - 1
- 2017, Styczeń9 - 0
- 2016, Grudzień16 - 15
- 2016, Listopad14 - 15
- 2016, Październik8 - 2
- 2016, Wrzesień5 - 11
- 2016, Sierpień12 - 84
- 2016, Lipiec14 - 122
- 2016, Czerwiec11 - 77
- 2016, Maj18 - 121
- 2016, Kwiecień13 - 176
- 2016, Marzec22 - 139
- 2016, Luty18 - 53
- 2016, Styczeń16 - 87
- 2015, Grudzień15 - 68
- 2015, Listopad13 - 66
- 2015, Październik16 - 41
- 2015, Wrzesień16 - 118
- 2015, Sierpień22 - 296
- 2015, Lipiec21 - 86
- 2015, Czerwiec15 - 72
- 2015, Maj19 - 20
- 2015, Kwiecień13 - 43
- 2015, Marzec14 - 78
- 2015, Luty8 - 73
- 2015, Styczeń13 - 188
- 2014, Grudzień5 - 31
- 2014, Listopad10 - 31
- 2014, Październik16 - 88
- 2014, Wrzesień13 - 46
- 2014, Sierpień16 - 18
- 2014, Lipiec22 - 100
- 2014, Czerwiec20 - 143
- 2014, Maj21 - 177
- 2014, Kwiecień12 - 92
- 2014, Marzec15 - 80
- 2014, Luty22 - 115
- 2014, Styczeń19 - 182
- 2013, Grudzień6 - 2
- 2013, Listopad11 - 9
- 2013, Październik13 - 5
- 2013, Wrzesień8 - 0
- 2013, Sierpień23 - 14
- 2013, Lipiec18 - 3
- 2013, Czerwiec16 - 0
- 2013, Maj18 - 13
- 2013, Kwiecień21 - 22
- 2013, Marzec18 - 28
- 2013, Luty17 - 22
- 2013, Styczeń21 - 10
- 2012, Grudzień14 - 9
- 2012, Listopad16 - 0
- 2012, Październik22 - 1
- 2012, Wrzesień17 - 6
- 2012, Sierpień28 - 40
- 2012, Maj13 - 0
- 2012, Kwiecień24 - 0
- 2012, Marzec21 - 0
- 2012, Luty9 - 9
- 2012, Styczeń21 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
W towarzystwie
Dystans całkowity: | 11865.02 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 605:57 |
Średnia prędkość: | 19.36 km/h |
Maksymalna prędkość: | 77.25 km/h |
Suma podjazdów: | 46778 m |
Maks. tętno maksymalne: | 176 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 135 (71 %) |
Suma kalorii: | 33863 kcal |
Liczba aktywności: | 88 |
Średnio na aktywność: | 134.83 km i 7h 07m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
35.02 km
0.00 km teren
02:03 h
17.08 km/h:
Maks. pr.:54.07 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:313 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka
LOVEly sLOVEnia - dzień 1.
Sobota, 30 lipca 2016 · dodano: 09.08.2016 | Komentarze 13
Kiedy Marzena zaproponowała mi w listopadzie wspólny wakacyjny wyjazd na Słowenię długo się wahałam czy jechać. Wszystko ze względu na przewyższenia do pokonania i jazdę po górach z bagażem. Czas płynął szybko i pomysł poszedł w zapomnienie. W styczniu powróciłyśmy do tematu i wtedy to pomyślałam, że co mi tam. Raz się żyje. Najwyżej będę uskuteczniać bike-walking ;) Przez te kilka miesięcy powoli kompletowałam sprzęt - namiot, materacyk i tego typu pierdoły. Na koniec jeszcze kuchenka, test sprzętu na wyjeździe na Zlot Czarownic i można jechać.Na szczęście urlop tak zaplanowałam, że dzień wyjazdu miałam już wolny więc na spokojnie mogłam wszystko przygotować. Jedynie ze spaniem miałam problem - tak jakoś wyszło, że spałam tylko godzinę. Z domu do Poznania, gdzie spotykam się na dworcu z Marzenką, wyruszam o 2 w nocy. Po 3 mamy pociąg do Warszawy. Jedziemy bez biletów na rowery ale bez problemu udaje nam się je zakupić u konduktora. Po 7 wysiadamy na stacji Warszawa Zachodnia skąd na lotnisko dostajemy się kolejką. Zaczynam odczuwać te prawie 20 kg bagażu. Rower jest ciężki i nieźle można się było umordować taszcząc go po schodach.
Kartony na rower i folię stretch otrzymujemy od kolegi Marzeny - Blondasa (serdeczne dzięki za pomoc !!!). Pakowanie klamotów zajmuje nam dobre 1,5h ale na szczęście wszystko idzie gładko jak po maśle. Przed wyjazdem miałyśmy jeszcze sporo kombinacji z biletami lotniczymi (długa historia), ale obsługa na lotnisku okazuje się całkiem ogarnięta. Bez problemów nadajemy bagaże a przez 50 minutowe opóźnienie lotu mamy jeszcze chwilę czasu na zrelaksowanie się przed podróżą.
Na Słowenii lądujemy ok. 14. Szybko odbieramy bagaże i składamy rowery. Tam poznajemy dwóch miłych chłopaków - pracowników lotniska, którzy bardzo chętnie pomagają nam napompować koła w rowerach jak również obiecują zaopiekować się naszymi kartonami na rowery - jak się okazuje po tygodniu - rzeczywiście czekają na nas na lotnisku :) Istnieją jeszcze prawdziwi mężczyźni na tym świecie ;)
Na lotnisku okazuje się, że wyjazd z miasta jest zablokowany ze względu na wizytę Putina ale na szczęście udaje nam się wydostać bez żadnych komplikacji. Na wylocie z miasta wchodzimy jeszcze do Intersportu gdzie kupuję kartusz z gazem a Marzena bukłak do camelbacka. Po kilku kilometrach zatrzymujemy się jeszcze na stacji benzynowej, żeby uzupełnić paliwo do kuchenki Marzenki i w końcu możemy ruszać na podbój słoweńskich górek :) Pogoda okazuje się fantastyczna, jest niezwykle ciepło i słonecznie a na horyzoncie majaczą szczyty pięknych gór :) Jednym słowem - żyć, nie umierać :)
Po drodze okazuje się, że Marzena ma problemy ze sterami w swoim rowerze. Zatrzymujemy się na poboczu, żeby ogarnąć temat. Najwidoczniej coś poszło nie tak podczas przykręcania zdjętej na czas lotu kierownicy (ja swojej nie zdejmowałam, za to ściągnęłam oba koła, żeby rower wszedł do kartonu i to okazuje się strzałem w 10). Naprawa zaczyna się niestety przeciągać i pierwotny plan zaczyna się ciąć. W końcu, po dwóch godzinach walki ze sprzętem, udaje się opanować sytuację na tyle, że możemy jechać, chociaż dość niepewnie w obawie o stery. Dyskusjom na ten temat nie ma końca, ale jak to baby - dochodzimy do konkretnych wniosków i koncepcji - rano Marzena będzie jeszcze walczyć ze sterami podczas gdy ja będę mogła trochę dłużej pospać.
Miejscówkę, już prawie o zmroku, znajdujemy w okolicy miejscowości Radovljica. Miejsce jest co prawda osłonięte drzewami ale co chwilę musimy siedzieć cicho bo w bliskiej odległości słychać odgłosy przechadzających się ludzi. Nockę mam więc z głowy - stresuję się czy nas ktoś nie napadnie i nie ukradnie nam rowerów. Poza tym chyba słyszę jakieś głosy więc wyobraźnia pracuje na 100% ;) W końcu udaje mi się przymknąć oko ale przez większość nocy śni mi się, że nie śpię.
Pierwsze kilometry, po dość płaskiej okolicy, za nami. Chyba jeszcze nie wiem co mnie czeka do pokonania i to jest fantastyczne uczucie :)
Zdjęcia.
Trasa:
cdn.
Kategoria 0-50 km, Szosa, W towarzystwie, Słowenia 2016
Dane wyjazdu:
127.39 km
0.00 km teren
05:53 h
21.65 km/h:
Maks. pr.:33.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:300 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka
Powrót ze Zlotu.
Niedziela, 24 lipca 2016 · dodano: 25.07.2016 | Komentarze 9
Marzenka zarządza pobudkę na 6 rano - nie ma litości nade mną ta kobieta ;) Nie chce mi się wygrzebywać ze śpiworu ale za bardzo wyjścia nie mam. Muszę podporządkować się szefowej a jedyne o czym marzę to kawa :)Pakowanie klamotów zabiera nam ponad 2 godziny.
Ruszamy do Kępna, do którego mamy niecałe 15 km a myśl o porządnej kawie z ekspresu dodaje nam sił ;)
Na ryneczku obowiązkowa sesja zdjęciowa :)
A po sesji czas na kawkę i lody :)
Kalorii było sporo więc trzeba było je spalić zaliczając gminę Baranów i Wieruszów.
Kolejne lody zaliczamy w Ostrzeszowie.
Stąd ruszamy na Odolanów.
A potem dzida do Ostrowa Wielkopolskiego na pociąg.
W domku, gdzie w końcu mogę zrobić się na bóstwo, melduję się przed 20 ale w objęcia Morfeusza wpadam dopiero około północy ;)
Marzenka - dzięki za bombowy, wspólny weekend ;) Ploteczkom nigdy dość ;)
Zaliczone gminy (5): Baranów, Wieruszów, Galewice, Przygodzice, Odolanów.
Kategoria 100-150 km, Szosa, W towarzystwie
Dane wyjazdu:
251.77 km
0.00 km teren
11:30 h
21.89 km/h:
Maks. pr.:41.02 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:666 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka
Na Zlot Czarownic :)
Sobota, 23 lipca 2016 · dodano: 25.07.2016 | Komentarze 18
Tydzień temu zaproponowałam Kotu i Eranis Zlot Czarownic w celach omówienia najnowszych trendów w makijażu, manicure i pedicure oraz odbycia wspólnych babskich ploteczek. Ponieważ Agnieszka przebywała na Opolszczyźnie ale w sobotę miała być w Kępnie - tam ustaliłyśmy miejsce naszego spotkanka. Ja podchodzę ambitnie - zarządzam pobudkę o 2 w nocy a w planie mam prawie 250 km i kilkanaście gmin do zaliczenia. Pierwszy raz jadę w tak daleką trasę z dużym bagażem - do szosówki montuję zdemontowany na czas maratonów bagażnik oraz dwie sakwy Crosso Dry Big. W jednej z nich ląduje namiot, śpiwór, materac, kurtka zimowa (która notabene przydała mi się w nocy) i rzeczy do ugotowania porannej kawy bo bez niej nie ma mowy o wyjściu z barłogu ;) Resztę pierdół wrzucam do drugiej.Wstaję o 2:15 po 4 godzinach snu ale kawka szybko stawia mnie na nogi i godzinę później jestem już w drodze. Jest ciemno i zimno (14C) ale jedzie się całkiem przyjemnie.
A po niecałej godzinie zaczyna mi się jechać kiepsko ponieważ znowu mam problemy zdrowotne, o szczegółach których rozpisywać się nie będę.
Trasa jest nudna jak cholera i trochę mi się nuży. Do Stęszewa jadę z pamięci bo tamtejsze asfalty mam już od dawna strzaskane. Skręcam na Mosinę i kieruję się na Śrem po drodze zbaczając po gminę Zaniemyśl. Tam mija mnie grupka 3 szosowców. Chłopcy lecą do Leszna i proponują wspólną jazdę. Oni jadą na lekko a ja z bagażem nawet nie próbuję utrzymać się na kole. Pagóreczki w okolicach Śremu i Dolska dają mi popalić, a wiatr wcale mi nie pomaga.
Minuta postoju na zdjęcie i kieruję się na Borek Wielkopolski gdzie na Orlenie spotykam pijącą kawę i zajadającą kanapkę Marzenkę :) Stąd ruszamy dalej razem realizując jej gminny plan ;)
Fajnie bo wiatr nie jest sprzyjający a ja mogę się za nią schować. Marzenka tradycyjnie podkręca tempo - i dobrze bo i tak przez częste postoje mam obsuwę czasową i już nie ma szans, żeby na 16 zdążyć do Kępna.
Meandrując po wielkopolskich bocznych drogach wpadamy do Koźmina Wielkopolskiego gdzie zaliczam wizytę w aptece. Rapacholin stawia mnie na nogi ;) Kolejny postój to Ostrów Wielkopolski gdzie na uroczym rynku serwujemy sobie kawę i lody. Stąd już rzut beretem do Grabowa nad Prosną gdzie w końcu spotykamy się z Agnieszką :)
Na ploteczkach zeszło nam spokojnie 3 godziny. Bójcie się dziady bo obrobiłyśmy Wam tyłki wzdłuż i wszerz nie pozostawiając na Was suchej nitki :P
Ciężko się rozstać, ale przed Agnieszką długa droga do domu a przed nami szukanie krzaków na nocleg. Przyjemny lasek udaje nam się znaleźć za Doruchowem. Szybko rozbijamy namioty, jeszcze chwila na plotki i padam trupem :)
Zaliczone gminy (10): Zaniemyśl, Borek Wielkopolski, Pogorzela, Koźmin Wielkopolski, Rozdrażew, Dobrzyca, Raszków, Ostrów Wielkopolski - teren miejski, Ostrów Wlkp. - obszar wiejski, Kępno.
Kategoria W towarzystwie, Szosa, 250-300 km
Dane wyjazdu:
623.00 km
0.00 km teren
28:26 h
21.91 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3981 m
Kalorie: 7983 kcal
Rower:Delfinka
Pierścień Tysiąca Jezior.
Niedziela, 3 lipca 2016 · dodano: 07.07.2016 | Komentarze 18
Pierścień Tysiąca Jezior to maraton, którego nienawidzisz będąc w trasie i za którym tęsknisz jak za poranną kawą z mlekiem gdy siedzisz w domu i wracasz do niego wspomnieniami.W tegorocznej, już piątej edycji maratonu, wzięłam udział z wielką ochotą. Od dłuższego czasu nie mogłam się doczekać aż zmierzę się z tym dystansem. Po Maratonie Podróżnika nie bałam się sześćsetki. Mówiłam sobie, że skoro dałam radę "walnąć" pięćset po górach to 100 km w tę czy tamtą stronę nie stanowi dla mnie żadnej różnicy. Co prawda ostrzegano mnie przed trudnością tej trasy ale w życiu nie pomyślałabym, że będzie tam milion razy gorzej niż w górach. Najwyraźniej czasami nie warto wiedzieć co człowieka czeka.
Oczywiście miałam swoje obawy. Przez ostatni miesiąc bardzo dokuczał mi ból mięśni pleców i kręgosłupa. Ostatnie moje weekendowe trasy właśnie ze względu na owe boleści były dla mnie koszmarem. Z jednej strony bałam się, że jeżdżąc mało spadnie mi kondycja, z drugiej jednak wiedziałam, że muszę odpocząć i porządnie się zregenerować. Jednym słowem dużo spałam, mało jeździłam. Opłaciło się, bowiem ani na samym Pierścieniu ani po maratonie żadne z tych boleści nie wystąpiły.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany weekend. Do bazy maratonu docieram z Elizium, Rapsikiem i Śrubą. Czas upływa szybko, a im jesteśmy bliżej bazy tym nasze rozmowy bardziej skupiają się na ukształtowaniu terenu. Zachęcająco to nie wygląda. Chłopcy wyrzucają mnie w Agroturystyce Siedlisko Podgórze, uroczym miejscu z przemiłymi gospodarzami (z całego serca mogę polecić to miejsce). Jest tam już prawie komplet gości w tym Michuss i Eranis, Zdzisiek, Stefan i Krzysiek Piekarscy, Krzysztof Kałużny, Darek Janaczek, Adam i inni, których imion (przepraszam) nie pamiętam.
Po zapoznaniu się ze wszystkimi wraz z Michussami i Darkiem jadę kilka kilometrów do bazy. Humory dopisują a to najważniejsze. W bazie gwar jak w sobotę rano na jarmarku. O 18 odprawa techniczna, potem pogaduszki i zwijamy się na nocleg. Nockę mam z głowy. Mimo, że mam jednoosobowy apartament i wygód wszelakich mi nie brakuje - nie mogę zasnąć. A jak już zasypiam to śni mi się, że nie śpię. Budzę się półprzytomna o 5. Nie ma co się wylegiwać w łóżku - i tak już nie pośpię. Po obfitym i niezwykle smacznym śniadaniu w towarzystwie gospodarzy i innych uczestników maratonu, ruszam sama do bazy. Spotykam kahę i emesa, robimy fotki. Potem montaż nadajnika GPS, start 3 różnych grup i w końcu moja kolej.
(fot. K. Kubicka)
PK1 - 41 km - Babiak (9:40)
Startuję o 8:05 w kilkuoosobowej grupie (Roman Węglarski, Małgorzata Kubicka, Zbigniew Kaczmarek, Marek Zadworny, Krzysztof Hamułka, Barbara Węglarska) i jedziemy spokojnym tempem na start ostry. Tam czekamy dłuższą chwilę aż puszczona zostanie grupka wcześniejsza. W końcu ruszamy i my i od razu ogień. Od razu też czuję, że tempo jest dla mnie za mocne. Nawet na kole jest mi ciężko się utrzymać. Wiem, że muszę zwolnić ale grupka ciśnie a Krzysiek mówi, że jedziemy grupką i jako grupka zajedziemy na metę. To bardzo miłe z jego strony ale ja i tak czuję, że dla mnie to bez sensu. Trasa od samego początku jest mocno pagórkowata, wiatr wieje w twarz, jest dość gorąco chociaż jeszcze zatęsknię za tymi temperaturami a mi jedzie się źle. 5 km przed pierwszym punktem odpuszczam i odpadam. Odtąd pojadę dalej sama a z resztą grupy będę się część trasy tasować w różnych miejscach. Na punkcie spędzam 7 minut. Podbijam książeczkę, uzupełniam płyny, biorę dodatkową butlę z izotonikiem i na swoje nieszczęście - niedojrzałego banana.
PK - 98 km - Reszel (12:16)
Z punktu ruszam sama, chwilę później zjadam banana i to był błąd. Od razu zaczyna mnie boleć żołądek. Co gorsza, ponieważ siłą woli podkręcam trochę tempo, dopada mnie obustronna kolka i ból podbrzusza. Szlag by to trafił. Muszę zwolnić. Toczę się więc powoli, upał przybiera na sile, wiatr wydaje się być coraz silniejszy i coraz bardziej przeszkadza. Nadal jedzie mi się źle i zaczynam zastanawiać się czy dam radę. W Lidzbarku Warmińskim spotykam Kaśkę z kolejnej grupki, która zastanawia się, w którą stronę zjechać z ronda. Proponuje wspólną jazdę i zmiany co kilka minut. Przystaję chętnie, gdy chowam się za Kaśką jedzie mi się znośnie, gdy wychodzę na zmianę jedzie się gorzej. Upał, pagóry, wmordewind i tak całą drogę. Ponieważ ból brzucha mi nie przechodzi zwalniam a Kaśka szybko znika na horyzoncie. Dalej jadę sama, mijają mnie kolejni kolarze, w tym chyba nawet Ci z kategorii solo. Ale to działa deprymująco. No nic. Biorę się w garść, boleści w końcu mijają, podkręcam tempo, dopadam Kaśkę i już dalej jedziemy razem. W międzyczasie dopada nas Pająk na swojej poziomce, ale nasze tempo jest dla niego zbyt powolne. Szybko znika i Pająk i jego poziomka. Wpadamy na punkt. Tam znowu książeczki, picie, drożdzówka, siku, odpoczynek w cieniu Ratusza. Tutaj też dojeżdżają Michussy, z którymi umówiłam się, że pojedziemy wspólnie trasę, i którzy mają mnie dopaść w jej trakcie. Ruszam z Kaśką zanim oni zdążą napełnić bidony.
PK3 - 153 km - Sztynort/Harsz (15:05)
Droga do PK3 dłuży mi się okrutnie chociaż niewiele z tego odcinka pamiętam. Jakieś cholerne pagóry, upał, wmordewind i tak w kółko. Jadę razem z Kaśką i na punkt wpadamy razem. Punkt usytuowany jest na plaży. Od razu biorę kanapkę i wskakuję do zimnej wody. Piorę też koszulkę, którą całą mokrą zakładam na siebie. Gdy tak sterczę w wodzie dołącza do mnie Radosny RadoSlav i Ania z Lublina :) Upał jest nieprzeciętny nawet dla takiego zmarzlucha jak ja. Pijemy, jemy, uzupełniamy bidony, robimy kilka zdjęć i ....nie chce się ruszać jak cholera. Woda w jeziorze kusi okrutnie ale.....
PK4 - 218 km - Gołdap (18:50)
Kuźwa, znowu mam pisać to samo? Upał, wiatr w pysk, podjazdy, podjazdy, upał, wiatr w pysk, masakra, rzeźnia itd.?
Przed Gołdapią, w Baniach Mazurskich już nie daję rady. Gdy widzimy odpoczywających koksów z Kórnika zatrzymujemy się pod sklepem na chwilę odpoczynku. Biorę loda i RedBulla. Od razu stawia mnie to na nogi. Dociera kilka osób, w tym Rado, Ania, Michussy. Z Bań ruszamy więc w powiększonym składzie. Docieramy do Gołdapii po drodze gubiąc Kaśkę? Tam rozwalamy się na środku trawnika, uzupełniam płyny (niestety nagrzane od słońca), podbijam pieczątkę, coś jem ale nie wiem co. Michuss ratuje mnie lodzikiem. Ruszamy w trójkę, nie ma co siedzieć.
PK5 - 273 km - Rutka-Tartak (21:39)
Upał, wiatr w pysk, podjazdy, podjazdy, upał, wiatr w pysk, masakra, rzeźnia, podjazdy, podjazdy, podjazdy......
Jedzie mi się coraz gorzej ale Michuss dzielnie przecina powietrze więc staram się jak mogę trzymać jego koło. Na podjazdach mi odjeżdża a jadąca za mną Agnieszka - często wyprzedza. Góry wydają mi się coraz większe, podjazdy coraz dłuższe. Na 260 km dostaję kolejnego motywującego smsa od mamy, że na pewno dam radę. Nie wiem. Zaczynam w to poważnie wątpić. W pewnej chwili zaczynam nawet płakać z wysiłku i swojej bezsilności. Do punktu tylko kilkanaście kilometrów, żeby się pozbierać wmawiam sobie, że teraz już na pewno będzie płasko, że zacznie się trochę ochładzać, że zaraz będzie noc a w nocy na pewno nadrobię kiepski czas. Szybko się ogarniam a jak zaczyna się wspaniały zjazd i w oddali, w dole majaczy punkt - wiem, że będzie dobrze. Na punkcie dostaję wegetariańskie żarcie, zaliczam toaletę, podbijam książeczkę, uzupełniam płyny. Trochę nam tutaj czasu zlatuje, temperatura w końcu spadła poniżej 30C. Ponieważ na zjeździe marznę postanawiam ubrać długie legginsy i wiatrówkę. Tutaj też dojeżdża między innymi Rado, Ania, Krzysiek Piekarski, Kaśka. W tym (a może w powiększonym składzie) ruszamy w ciemną noc.
PK6 - 310 km - Sejny (24:09)
Ponieważ wmówiłam sobie, że będzie płasko to na dzień dobry rozczarowuje mnie okrutny podjazd. Wiatr zaczyna powoli zmieniać kierunek ale chyba trochę słabnie. Na podjeździe dopada nas burza. Michussy odjeżdżają, ja wraz z kilkoma osobami, zakładam kurtkę przeciwdeszczową, osłonę na kask i chowam elektronikę do worka. Następne zdjęcie zrobię dopiero na mecie. Na trasie do Sejn deszcz dopadł nas tylko raz, ale jaki on był orzeźwiający to głowa mała :) W końcu Sejny, kawa, jedzenie (?), przemiła obsługa ostrzegająca nas przed załamaniem pogody. Ruszamy większą ekipą, w końcu jedzie się świetnie, raz prowadzi Michuss, raz ja, wychodzi na prowadzenie Ania i Rado i tak w kółko. Mam nawet wrażenie, że się jakoś wypłaszczyło, a może to tylko złudzenie? A może to w końcu ochłodzenie mnie ożywiło? Nieważne. Ważne, że od tej pory, mimo czołowego wiatru, deszczu i ulew, ani razu nie zaliczyłam kryzysu psychicznego. Od tego czasu wierzę, że uda mi się dotrzeć na metę.
PK7 - 353 km - Augustów (2:25)
W błyskach szalejącej gdzieś w oddali burzy docieramy do Augustowa (nasza grupka zdążyła się już porwać). Tam dosiadamy się do Kórnickich Koksów. Rapsik wygląda coś nieciekawie. Bidulek prawie zasypia na stole. Niestety na tym punkcie nie ma dla mnie bezmięsnego jedzenia. Dostaję zimny, suchy makaron i zestaw surówek. Całość od serca posypane solą i cukrem !!! Cudem nie zwróciłam tego co mi podano. Na szczęście obsługa jest przemiła. Dostaję sam makaron, zjadam i nie marudzę. Zawsze to coś. Brak ciepłego żarcia rekompensuje mi przepyszny, domowy kompot truskawkowy i zapewnienia szefa punktu, że na BBT gdzie będzie obsługiwać punkt w Dąbiu Polskim za Włocławkiem sytuacja się nie powtórzy i że mam w tej sprawie nadal marudzić organizatorowi. Obsługa uwija się wokół nas jakbyśmy byli gwiazdami na czerwonym dywanie. Aż chce się żyć. Jeszcze kibelek, uzupełnienie bidonów, batony w kieszeń i w drogę.
PK8 - 438 km - Wydminy (7:34)
Wyjeżdżamy z Augustowa gdy już dnieje. Jaka krótka noc, myślę sobie. Centrum Augustowa jest rozkopane co zmusza nas, żebyśmy zsiedli z rowerów. Ech. Po każdym takim zejściu i wejściu na rower bolą nogi. Ale wystarczy chwila, żeby znowu się rozkręciły. Chwilę za miastem obrywamy deszczem. A niech to. Deszcz przechodzi w ulewę, ta w deszcz, ten w mżawkę i na końcu deszcz. Dłuży mi się ten odcinek jak diabli, ale na szczęście kryzysów nie mam. Kompletnie przemoczeni wpadamy na punkt w Wydminach. Punkt zorganizowany jest w Zajeździe. Jak tu ciepło !!! Dostaję w końcu wegetariański, gorący barszczyk i bułkę z żółtym serem. Jezusy.....ale mi smakuje. Tutaj dociera też Kórnik. Jest ciepło, trochę wysychamy, ściągam z siebie mokre ciuchy i zakładam suchą bluzę. Przed wyjazdem ubieram na siebie wszystko co mam (poza wiatrówką, która jedzie w podsiodłówce). Czy pijemy tutaj kawę czy RedBulla? Coś chyba wypiliśmy bo mimo fatalnej pogody siły i ochota do jazdy mnie nie opuszczają.
PK9 - 517 km - Mrągowo (12:51)
Drogi do Mrągowa nie pamiętam, proszę o wybaczenie. Jedyne co pamiętam to wiatr, deszcz, ulewy, deszcz, ulewy, podjazdy i wszelkie możliwe kombinacje. 5 km przed miastem wyjeżdżamy na krajówkę. Leje jak z cebra a do pokonania jest morderczy podjazd. Nie mam siły z nim walczyć. Przechodzę na drugą stronę drogi i prowadzę rower. Bezpiecznie nie jest. Na drodze panuje duży ruch, a przejeżdżające z naprzeciwka auta, w tym TIRy, oblewają mnie wodą jakby mi było mało. Generalnie jest mi wtedy wszystko jedno. Liczy się tylko mini cel - zbliżający się punkt kontrolny.
W strugach deszczu lądujemy na punkcie znajdującym się w niewielkim pomieszczeniu EcoMariny. Jest tu kupa ludzi, każdy mokry od stóp do głów. Ładujemy się na górę gdzie jest ciut cieplej. Eranis udaje się skombinować jakiś ręcznik z brudownika a ja proszę jakiegoś gościa o koc. Gość jest ratownikiem więc myślałam, że bez problemu ten koc dostanę. Achaaa. Trochę trzeba było użyć uroku osobistego i różnorakich metod perswazji by złamać jego harde serce. Dostaję koc i owijam się nim od stóp do głów (przed wyjazdem przekazuję koc innemu kolarzowi). 2 gorące kubki barszczu, jakiś baton. Przychodzi do nas przemoczony kolarz. Pytamy go jak pogoda, odpowiada, że nie pada. Eranis zarządza - jedziemy !!! Szefowa każde, sługa musi.
PK10 - 565 km - Kikity (16:37)
Po wyjeździe z punktu od razu dopada nas deszcz no i tyle by było z tego okienka :D Droga do ostatniego punktu obfituje w podjazdy i drogi o beznadziejnej jakości. Jakieś kocie łby, jakieś szczeliny, momentami prędkość mi spada poniżej 10 km/h. Zaczyna mi się jechać źle ale o rezygnacji nie ma mowy !!! Jest jeszcze kupa czasu do limitu. Sms z informacją, że Wilk i Hipek się wycofali działa na mnie jak płachta na byka. Gadam sobie w myślach, że choćbym miała się czołgać w strugach deszczu z rowerem w pysku zajadę na tę metę i (przepraszam za wyrażenie) ch.... !!! W końcu przestaje padać ale wieje coraz mocniej. Nosz kur....!!! Od dłuższego czasu czuję też ból ścięgna przy prawej kostce (na szczęście nie jest to Achilles) i ból tyłka. Moi towarzysze też cierpią bolączki. Ratujemy się ketonalem forte. Najpierw łyka Aga, potem daję też Michussowi. Ja długo się opieram swoim tabletkom ale w końcu nie wytrzymuję jak Michussy mówią, że uśmierza ból dupy. Łykam i ja. Mija 10 minut i moja dupa jak nowo narodzona :D Zziębnięci docieramy na punkt w Kikitach. Punkt obsługuje dwóch młodych chłopaków. Dostaję przepyszną, najwspanialszą na świecie kawę, chociaż bez mleka. Chłopcy dają nam też swój własny chleb prezentując godną naśladowania postawę. Czas na nas. Do mety rzut beretem.
615 km - Meta (19:49)
Niby rzut beretem a jednak się dłuży i obfituje dla odmiany w podjazdy. Wpadamy do Dobrego Miasta a tam mały punkcik i kilka osób machających do nas z oddali. Zatrzymujemy się i dostajemy przepyszny świeżo wyciskany sok z arbuza. Normalnie ambrozja !!! Ktoś mi wciska batony w rękę, ktoś zagaduje. Nie ma co przedłużać. Ruszamy. Końcówka to jakiś terror psychiczny, wydaje mi się, że nie ma żadnych wypłaszczeń, ciągle te niekończące się pagóreczki i pagóry. Ostatnie kilometry pokonuję bezsensownie gapiąc się w licznik....ta droga nie ma końca.....
Przed samą metą ustawiamy się jeszcze obok siebie i tą skromną tyralierą przekraczamy jej linię. Wita nas gong, oklaski i gratulacje od kahy, emesa i organizatora. Parafka na liście, pieczątka w książeczce, dekoracja przez Roberta Janika, ściągnięcie niedziałającego od soboty GPSa i pamiątkowe zdjęcie :)
Czas jazdy brutto: 35:32:28
Limit czasowy: 40h (zwiększony przez organizatora ze względu na ciężkie warunki pogodowe do 42h a wg info od Wojtka z Agro - do 44h)
Pozycja generalna: 90 (na 131 startujących, z czego wycofało się 18)
Pozycja open: 68
Dystans obejmuje dojazd z agro do bazy. Powrót do "domku" dzięki poświęceniu Michussa - w aucie :)
Reasumując:
To był morderczy maraton obfitujący w niekończące się rzeźnickie podjazdy i nie dające wytchnienia zjazdy. Na cały dystans przypadło może ze 30 km płaskiego chociaż ja i tak zapamiętam tę trasę jako jeden wielki podjazd. Dostałam na tej imprezie porządnie w dupsko. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie skatowałam na rowerze. Upodliłam się do granic wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Warunki pogodowe były okrutne. W sobotę prawie 40C upał i wiatr w pysk. W nocy ochłodzenie (chociaż nie było jeszcze źle) i deszcz. W niedzielę 15C a nawet mniej (po całym dniu jazdy w upalnym słońcu było naprawdę zimno), ulewy i deszcze. Na koniec beznadziejne asfalty. Całą sobotę jechało mi się źle, początkowo z bólem brzucha, później również z mdłościami. Gdy się jednak ochłodziło jechało się od razu lepiej. W pewnym momencie nawet stwierdziliśmy z Michussem, że wolimy jechać w deszczu przy zgrzytającym napędzie ale w znośnej temperaturze niż w takim upale z jakim zmagaliśmy się poprzedniego dnia. Założenia mieliśmy proste - chcieliśmy zmieścić się w 30h. Niestety warunki pogodowe powodowały wydłużanie postojów. Ciekawa jestem czy z wiatrem w plecy, mimo profilu trasy, udałoby mi się zmieścić w te 30h, czy nie jest to mimo wszystko czas wygórowany. Tego nie wiem. Ale tak jak nienawidziłam tej trasy podczas jazdy tak pierwszą myślą po przebudzeniu w poniedziałek rano była chęć sprawdzenia się na niej w przyszłym roku. Taki jest właśnie Pierścień. Kto nie jechał niech wie, że w dupsko dostanie nieprzeciętnie ale satysfakcja z przejechania tego maratonu będzie bardziej niż ogromna !!! Moja taka właśnie jest :)
Na koniec chciałabym gorąco podziękować Eranis i Michussowi za porządny kawał wspólnych kilometrów (a było ich ponad 400). Za wspaniałe towarzystwo, za dyskusje na tematy wszelakie, za staranie się utrzymania jakiegoś reżimu postojowego. Mam nadzieję, że nie zamulałam zanadto (chociaż zdaję sobie sprawę, że każdy z nas miał takie momenty). Dziękuję po milionkroć :)
Dziękuję również wszystkim, którzy towarzyszyli mi na trasie a byli to: Ania i Rado z Lublina, Kaśka z Gdańska, Krzysiek Piekarski, moja przemiła grupka startowa. Jeśli kogoś pominęłam to przepraszam - proszę się ujawniać :)
Dziękuję również wszystkim moim kibicom za niezwykle motywujące smsy a byli to: ukochana mama, brat, Jurek57, Lipciu71, Trollking, csx, Tolaf, Merlin, rmk, Remik z Szamotuł, Lucynka i Patrysia z pracy i oczywiście sam prezes KS UZNAM Świnoujście - Czarek Dobrohowski dopingujący mnie w imieniu całego klubu, który, mam nadzieję, zareprezentowałam godnie. Serdeczne dzięki !!! :)
Podziękowania kieruję również do Darka Janaczka, który zawiózł me półprzytomne zwłoki na pociąg do Olsztyna. Dziękuję :)
Adamowi dziękuję za schłodzone piwko, które czekało na nas zmęczonych i strudzonych wielce, w lodówce w agroturystyce :)
Właścicielom Podgórza dziękuję za przemiłe przyjęcie mej osoby, za atmosferę, pyszne jedzenie i inspirujące rozmowy :)
Weekendowym mieszkańcom Podgórza za towarzystwo przy stole i przemiłe rozmowy na tematy okołorowerowe i okołomaratonowe :) A niedzielny wieczór na kanapie na długo zapadnie w mej pamięci :)
Trasa (wrzucę później)
Zaliczone gminy (42): Lubomino, Orneta, Lidzbark Warmiński - obszar wiejski, Lidzbark Warmiński - obszar miejski, Kiwity, Bisztynek, Kolno, Reszel, Kętrzyn - obszar wiejski, Kętrzyn - obszar miejski, Srokowo, Węgorzewo, Pozezdrze, Kruklanki, Banie Mazurskie, Gołdap, Dubeninki, Wiżajny, Rutka - Tartak, Szypliszki, Puńsk, Krasnopol, Sejny - obszar wiejski, Sejny - obszar miejski, Giby, Płaska, Augustów - obszar miejski, Augustów - obszar wiejski, Raczki, Wieliczki, Olecko, Świętajno (pow. Olecki), Wydminy, Giżycko - obszar wiejski, Giżycko - obszar miejski, Ryn, Mikołajki, Mrągowo - obszar wiejski, Mrągowo - obszar miejski, Jeziorany, Dobre Miasto, Świątki (wszystkie nowe).
Dziękuję za uwagę i mam nadzieję, że nie zniechęciłam Was za bardzo do udziału w tej przewspaniałej imprezie :)
Zdjęcia: KLIK
Kategoria 600-650, Nie ma lipy we wsi, Pierścień Tysiąca Jezior, Szosa, W towarzystwie
Dane wyjazdu:
17.00 km
0.00 km teren
00:51 h
20.00 km/h:
Maks. pr.:39.96 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 84 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka
Dojazdy.
Piątek, 1 lipca 2016 · dodano: 11.07.2016 | Komentarze 0
Dojazdy na pkp, do i z bazy maratonu.Zaliczona gmina: Miłakowo.
Kategoria Szosa, 0-50 km, W towarzystwie
Dane wyjazdu:
534.00 km
0.00 km teren
24:24 h
21.89 km/h:
Maks. pr.:66.00 km/h
Temperatura:
HR max:176 ( 93%)
HR avg:135 ( 71%)
Podjazdy:4878 m
Kalorie: 7872 kcal
Rower:Delfinka
Maraton Podróżnika 2016.
Niedziela, 5 czerwca 2016 · dodano: 08.06.2016 | Komentarze 20
Na początek uprzedzę, że będzie sporo treści więc kubek kawy może okazać się niezbędny ;)O Maratonie Podróżnika wiedziałam już od dawien dawna ale nigdy nie sądziłam, że będzie mi kiedyś dane uczestniczyć w tej imprezie. Jesienią zeszłego roku postanowiłam jednak zapisać się na Pierścień Tysiąca Jezior i zrobić wszystko, żeby przygotować się do tego maratonu. Maraton Podróżnika miałam potraktować treningowo (i oczywiście towarzysko) zapisując się jednak na dystans 300 km. Kilka dni przed zapisami, pod wpływem namów ze strony Wąskiego, zmieniłam jednak zdanie co do dystansu postanawiając zmierzyć się z pięćsetką chociaż nie do końca byłam przekonana o słuszności swojej decyzji. Miejsca rozeszły się jak ciepłe bułeczki a ja wylądowałam na liście rezerwowej. Nie miałam żalu, chyba nawet poczułam ulgę, że nie będę musiała walczyć ze swoimi słabościami. Nie wierzyłam też, że Kapituła przyzna mi Dziką Kartę. A jednak ją otrzymałam :)
Widząc dystans 534 km i ponad 4400 m przewyższenia czułam wielki respekt przed tą trasą. Było to dla mnie wielkie wyzwanie z kilku względów. Jeżdżę głównie po płaskim i to czego się obawiałam najbardziej to właśnie owych przewyższeń, tego, że zwyczajnie nogi odmówią mi posłuszeństwa i nie dam rady ukończyć trasy. Liczyłam jednak po cichu na to, żeby po prostu zmieścić się w limicie 36h. Zupełnie nie wiedziałam czego się po sobie spodziewać. Nie to, żebym się krygowała ale nigdy w życiu nie brałam udziału w maratonie. Nigdy wcześniej nie zrobiłam trasy 500 km. Nigdy wcześniej nie przejechałam tak ciężkiej trasy za jednym zamachem. Bałam się również, że nie dam rady utrzymać się w grupce bo jeżdżę wolno. Dlatego też od długiego już czasu nastawiałam się psychicznie na jazdę solo. Sam dystans i samotna jazda mnie nie przerażały bo byłam na to gotowa.
Im bliżej maratonu tym bardziej zapominałam o Pierścieniu. To właśnie Maraton Podróżnika stał się pierwszym moim celem i wielkim testem. Miałam nadzieję, że mimo, iż nie miałam pewności czy przejadę, atmosfera maratonu zrobi swoje i uda mi się dojechać na metę. Wtedy też nie myślałam o kwalifikacjach do BBT. Stwierdziłam, że jak mi się nie uda to trudno, najwidoczniej za wcześnie się na to porywam. Jak mi się powiedzie – będę się cieszyć jak nagi w pokrzywach ;)
Wyruszam w piątek rano. Pakuję się do pociągu bez przedziału rowerowego przesiadając się w Poznaniu na pociąg relacji Poznań-Jarocin. W Kórniku melduję się punktualnie o 12:09. Mija pół godziny i na stacji pojawia się reszta reprezentacji Wielkopolski (Elizium, Rapsik, CRL i Kot). W tym wesołym składzie podróż mija niezwykle szybko. Jakoś przed 20 meldujemy się bazie maratonu (Pole Namiotowe Lubrzanka, Mąchocice Kapitulne). W bazie jest już sporo osób. Witam się ze wszystkimi, trochę rozmawiamy, rozpakowuję rower i klamoty i rozgaszczam się w domku. Spać idę późno, grubo po 23 bo w pokoju panuje niezły rozgardiasz. Śpię razem z Anią i Zuzką ale przygarniamy też pod dach Jelonę i Andżelikę. Na koniec jeszcze ładuje się Gavek, który szykuje swoje klamoty.
Nockę mam z głowy. Kiepsko śpię, co chwilę się budzę, w końcu o 5 rano wstaję razem z Andżeliką, która nawet szykuje dla mnie kawkę (dziękuję !!!!). Po kolei wstają inne laski, zaczynamy się szykować, jeść śniadanie. Mimo wczesnej pobudki spóźniam się na odprawę techniczną. Odbieram numerek startowy i robię zdjęcia poszczególnym grupom. Czuję, że zaczyna mi się udzielać atmosfera maratonu. „Będzie dobrze” – myślę sobie.
Startuję o 8:20 w 5. grupce z numerem 564. Jedzie ze mną przede wszystkim Tolaf (którego znam już od jakiegoś roku ale tylko wirtualnie. W końcu mamy okazję poznać się osobiście) oraz Zuzka. Reszty osób nie znam. Od razu za startem jest fajny zjazd więc wszyscy jedziemy razem. Ale szybko po starcie na pierwszym podjeździe grupka się rwie i zostaję sama na placu boju. Myślę sobie "no trudno, i tak prędzej czy później by to nastąpiło", tym bardziej, że zawsze na początku potrzebuję minimum godziny, żeby się rozgrzać. Nie jestem w stanie utrzymać tempa grupy więc jadę sobie swoim tempem nastawiając się na pokonanie całej trasy solo. Na którymś z kolei podjeździe na horyzoncie pojawiają się znajome sylwetki uczestników maratonu. Wtedy to postanawiam trochę przycisnąć i ich dogonić. Udaje się to po dłuższej chwili, jadę szybciej ale równo, doganiam grupkę i już resztę trasy pokonuję w większym lub mniejszym towarzystwie. I szczerze mówiąc w tym samym momencie czuję wielką ulgę.
Dużo było tasowania na trasie, nie sposób spamiętać wszystkich faktów ale większość trasy pokonuję z Zuzanną i Olafem (a na końcówce również sporo z PabloXT). Myślę, że nie będę odosobniona w stwierdzeniu, że stanowiliśmy niezły team, a wręcz The Best Cycling Team In The World.
PK1 – Szczucin – Rynek (12:02)
Początek trasy do punktu PK1 minął niezmiernie szybko. Po drodze dogonił nas Siudek, my dogoniliśmy Jelonę i Czerkawa startujących w czwartej grupce i inne osoby. Na rynek w Szczucinie wpadamy z oszałamiającą prędkością i wielkim peletonem, w którego składzie jest m.in. Mariobiker, Radosny Rado Slav, Ania i kolega z Lublina, Bartek, Kuba zwany Jankiem z Gostynia. Średnia prędkość to coś w okolicy 28 km/h. Jak dla mnie zdecydowanie za mocno, zaczynam się tego obawiać, chciałabym zwolnić ale z drugiej strony wiem, że wtedy stracę grupę. Na Rynku wysyłamy smsa na stronę mrdp.pl,. robimy kilka zdjęć, uzupełniamy płyny i kalorie i ruszamy w kilka osób. Spora część osób w tym Jelonki zostają (później nas jeszcze przegonią).
PK2 200 km Wielka Góra koło Żurowej (Pasmo Brzanki) (16:59)
Z drugiej setki niewiele pamiętam. Za dużo było tasowania, żeby wszystko spamiętać. Różne osoby wychodzą na zmiany, czasem siedzę na kole, czasem i ja daję zmianę cisnąc jak niepoważna (pod tym kątem jestem również zadowolona ponieważ nie jechałam maratonu jak ten pasożyt ale w dużej części całości trasy jechałam na przodzie – generalnie bywało z tym różnie, nie jestem w stanie ocenić tego w %).
Pamiętam jednak dwa wydarzenia. Do Pilzna (148 km) docieramy w grupce 7 osobowej (Olaf, Zuza, Kuba, Transatlantyk, Jurek, chyba Hansglopke i ja). Wcześniej jednak Zuza najeżdża na kamień i wylatuje z roweru jak z procy. Pomagamy jej się ogarnąć, sprawdzamy obrażenia. Niestety przednie koło zcentrowane, luzujemy więc hamulec i mamy nadzieję, że da radę jakoś dalej jechać. Wielkie brawa dla Zuzy, która większość trasy przejedzie na ósemce i tylko z jednym działającym hamulcem. Po drodze nasza grupka się rozrasta i znowu jedziemy peletonem. Prujemy ostro pod 3 dychy, siedzę na kole Bartka, który na 165 km gdy mijamy sklep, pod którym siedzi m.in. ekipa z Ełku z kilkoma osobami, postanawia gwałtownie skręcić. Nie mam szans na wyhamowanie, wjeżdżam w koło kolegi i wylatuję z roweru jak z procy. Zdzieram boleśnie lewy łokieć i uderzam głową w asfalt. Leżę minutę lub dwie, na szczęście nic mnie nie boli, nic nie połamałam, wiem, że jest dobrze. Martwię się tylko o rower. Dodatkowo w owijce pojawiają się dziury, lewa klamkomanetka jest pęknięta i przekrzywiona (jak się później okaże zmiana biegów będzie utrudniona i część podjazdów, głównie w nocy, będę robić z blatu), mostek, GPS, uchwyt i siodło obdarte….. Gdy o tym myślę nadal na język cisną mi się niecenzuralne treści…..Obmywam rany wojenne, wykorzystujemy postój na uzupełnienie płynów i kalorii i jedziemy w długą. Zbieramy się tylko w kilka osób (nie pamiętam składu) i jedziemy już zdecydowanie spokojniej. Tutaj też zaczynają się pagórki. Część podjazdów robię zygzakiem oszczędzając nogi. Na punkt wjeżdżam częściowo w siodle, częściowo, wraz z innymi uprawiając bike-walking. Na punkcie robimy fotkę, wysyłamy smsa i jedziemy dalej.
PK3 267 km Zamek Kamieniec (Odrzykoń) (20:43)
Do następnego punktu (żywnościowego) znowu się tasujemy. Gdzieś robimy postój, mija nas Elizium z ekipą, potem my mijamy jego, odskakuje nam Zuza łapiąc się do innej grupki a potem do nas dołączając itd. Większość trasy pokonujemy jednak w trójkę z Olafem i Zuzką chociaż pojawia się też wesoły Euzeby. Pogoda nadal jest wspaniała, coś tam wieje ale nie będę się wypowiadać w tej kwestii bo mi zawsze wieje w twarz nawet jak wieje w plecy ;) 30 km przed punktem Olafowi pęka linka od tylnej przerzutki. Widać, że jest zniesmaczony ale mówię mu, żeby się nie martwił bo mam dwie zapasowe ze sobą i że może od razu wymienić. Niestety Olaf nie umie, widać, że jest lekko zrezygnowany. Od razu mu mówię, że nie ma co się załamywać, że jedziemy do punktu, że tam na pewno znajdzie się ktoś kto sobie z tym poradzi, że to już niedaleko i nie ma problemu jeśli na podjazdach zwolnimy. Tyle ile się da Olaf podjeżdża na rowerze, gdy brakuje przełożeń prowadzi rower. Nie przeszkadza mi to absolutnie, jak jestem na górze podjazdu mogę zwyczajnie odsapnąć minutkę lub dwie. W końcu też jedziemy grupką i nie wyobrażam sobie zostawić kolegi z awarią. 10 km przed punktem dogania nas Kuba z Gostynia. Okazuje się, że umie wymienić linkę, ufff, umawiamy się więc, że zrobimy to na punkcie. Przed punktem zaliczam drugi raz spacerek, podjazd (około 20%) jest dla mnie zbyt mocny, żeby się z nim zmagać i zarżnąć nogi. Gdy się wypłaszcza od razu wsiadamy na rowery i prujemy na punkt. Jest tam cała masa ludzi, pełno jedzenia i picia a nawet ognisko !!! Tutaj postój zajmuje nam nieco ponad godzinę, od razu jak przyjeżdżamy ubieram grube skarpety, długie spodnie, deszczówkę, szykuję też sobie rękawiczki z długimi palcami i opaskę na uszy. Wszystko po to, żeby się przygotować do nocnej jazdy. Zasiadam przy ognisku z talerzem makaronu, rozmawiamy z Olafem, Zuzką, Transatlantykiem i innymi osobami. Dzielimy się wrażeniami z jazdy i z punktu. Punkt jest wspaniały. Jedzenie pyszne i w dużych ilościach. Aż nie chce się z niego ruszać. No ale trzeba. Piję jeszcze pepsi, uzupełniam bidony, zabieram 2 banany (albo 1), Princessę i sezamki. Z punktu ruszamy w ciemną noc.
PK4 304 km Izdebki, po zjeździe z serpentyn (00:07)
Nocna jazda wcale mnie nie przerażała. Najeździłam się już sporo w ciemnościach a poza tym w towarzystwie zawsze raźniej. Sporo było na tym odcinku podjazdów i zjazdów po wąskich asfaltach. Jako, że zjazdy uwielbiam, mimo nocy, szaleję :) A potem na dole czekam na Zuzkę i Olafa. Podjazdy wchodzą różnie, raz lepiej, raz gorzej, większość jednak robię w siodle czasami zygzakiem. O ile pamiętam pojawia się też jakaś góra, na której znowu mamy okazję rozprostować kości i się przespacerować. Jest to bardzo dobre rozwiązanie bo w tym momencie można odpocząć. Kryzysów związanych z sennością nie mam żadnych, chyba trzyma mnie jeszcze RedBull wypity gdzieś przed PK3 oraz wysoki poziom adrenaliny. Jest bardzo dobrze aż sama nie mogę się nadziwić. Bardzo patetycznie robi się na ostatnim podjeździe przed PK4. Mijamy kolejnych kolarzy, potem nas mijają, łyka nas nawet Pająk na swojej poziomce. Niesamowity to był widok kilkunastu rowerzystów, ich lampek i migających odblasków. Zjazd na PK4 po serpentynach wywołał we mnie podobne uczucia. Na punkcie jest m.in. ekipa z Kórnika i kilka innych osób, kolejne też dojeżdżają. Wysyłamy smsy i w drogę bo szkoda czasu na postój.
PK5 361 km Sędziszów Małopolski (3:41)
Tego odcinka kompletnie sobie nie przypominam. Całość jedziemy chyba tylko we trójkę. Jedzie mi się nadal rewelacyjnie. Gdzieś po drodze robimy sikustop a przy okazji wymieniam akumulatorki w GPSie. Trasa nadal jest fantastyczna, zastawiam się jak by to było jechać tutaj za dnia. Pagórków multum ale mi osobiście taka jazda interwałowa bardzo służy. Zdecydowanie wolę krótsze podjazdy, które mniej mnie nużą i denerwują, po których szybko następuje zjazd gdzie tyłek i nogi mogą odpocząć. Poza tym na krótszym zjeździe nie zdążam się wychłodzić a i nadgarstki nie bolą od ściskania kierownicy w dolnym chwycie. Tak, zdecydowanie mi to pasuje. To na tym odcinku orientuję się też, że zgubiłam licznik. A niech to, kolejne straty, ale z drugiej strony i tak nie lubiłam tego dziada ;)
Po drodze robimy postój na Orlenie gdzie spotykamy znowu Kórnickich Koksów i Transatlantyka z Jurkiem? Jeśli tak to funduję sobie przede wszystkim RedBulla w myśl zasady, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Dzięki temu kompletnie nie odczuwam senności. Z Sędziszowa ruszamy większą grupką z Transatlantykiem (i Jurkiem) na czele, który przez ramię rzuca nam jeszcze hasło, żebyśmy pilnowali trasy na GPSach. No i pilnowaliśmy, tylko, że chłopcy szybko zaczęli nam odskakiwać w ciemną noc ;)
Następny etap to Kolbuszowa (385 km), gdzie pragnęliśmy wszyscy napić się kawy w McDonaldzie, który wg informacji podanych na forum miał być czynny 24h. Niestety okazuje się, że otwierają go dopiero od 8 rano a my pod drzwiami jesteśmy o 7, bardzo rozczarowani tym faktem. Nie ma co czekać, trzeba jechać.
PK6 443 km Sandomierz, Rynek (8:16)
Po kilkunastu kilometrach zauważamy stację BP. Będzie kawa!!! Na stacji przyłapujemy na odpoczynku Transatlantyka z Jurkiem i ekipę z Kórnika (chyba też Ełk). No nie może być. Czyżbyśmy aż tak zasuwali? Kupuję kawę i dużą muffinkę. Wystarczy. Słodkie i tak już ledwo w siebie wciskam. Kawa smakuje wybornie i poza makaronem na PK3 stanowi jedyną ciepłą rzecz, którą pochłonęłam na tym maratonie. Trochę czasu tutaj spędziliśmy ale też bez przesady. Zwijamy się i pędzimy na Sandomierz w poszerzonym o PabloXT składzie. Trasa się wypłaszczyła ale za to zaczęło nam wiać w twarz. Mimo to przez dłuższą część trasy jechało mi się dobrze. Jedynie mniej więcej 15 km przed Sandomierzem zaczęło mi się dłużyć, tym bardziej, że na licznikach zaczęły pojawiać się cyferki świadczące, że już powinniśmy być na punkcie. W końcu Sandomierz na horyzoncie. Piękne miasto, niezwykle mi się podobało ale po drodze już nie robię zdjęć. Skupiam się już tylko na jeździe. Kilka fotek robię jedynie na punkcie, który znajduje się na pięknym rynku, na który wjeżdżam w siodle (podjazd jest brukowy ale w pompie to mam). Na Rynku odpoczywa Transatlantyk i Jurek :) Rozmawiamy, jemy, pijemy, robimy kilka zdjęć. Zanim się zwiniemy ruszy też Ełk.
475 km Opatów
Następny krótki postój postanawiamy zrobić w Opatowie. Zaczynają się znowu pagóry. To był chyba najcięższy dla mnie etap maratonu. RedBull przestał działać, jechaliśmy bardzo wolno, brakowało mi już energii chociaż nie zasypiałam. Do tego ten okropny ból całego ciała (poza nogami), a przede wszystkim „du i ci”. Ledwo mogę usiedzieć w siodle. W Opatowie robimy 10 minutowy postój na stacji benzynowej. Zaczynają padać niecenzuralne słowa. Zuzka zaczyna się na mnie drzeć, że przez 2 godziny ujechaliśmy tylko 30 km i że mam zebrać dupę w troki i napierd….żeby zrobić tę pierd.....kwalifikację do BBT (oczywiście bez obrazy). Przestaje mi zależeć, uważam bowiem, że i tak dałam z siebie wszystko, że czas jest i tak bardzo dobry i że i tak ukończę ten maratron. Po 5 minutach ożywionej dyskusji dochodzę jednak do wniosku, że nie mogę zmarnować tej szansy, że jak ją zmarnuję to doskonale wiem, że będę na siebie wściekła, że odpuściłam. Ogarniam się, walę Redbulla i Princessę, wskakujemy na rowery i dajemy czadu w kierunku Nowej Słupi.
502 km Nowa Słupia
Odżywam. Przestaje mnie boleć cokolwiek. Czuję się jak nowo narodzona. Zero senności, tyłek jakby nie przejechał nawet kilometra, nogi świeże jakby tydzień odpoczywały. Normalnie szok !!!. Początkowo jedziemy w czwórkę z Olafem, PabloXT i Zuzką. Ale szybko grupka nam się rozjeżdża. Czasami na siebie czekamy, czasami nie. Postanawiamy z Zuzką pędzić na złamanie karku, do mety coraz bliżej. Gdzieś na horyzoncie majaczy nam sylwetka Transatlantyka, który podkręcał tempo jak tylko widział, że go gonimy ;) Wpadamy do Nowej Słupi we dwie. 5 minut postoju na shota z kofeiny, picie i jedzenie i w drogę. Już w drodze wciągam w siebie całego żela energetycznego i dzida na metę.
Meta 534 km Meta (13:33)
Pagórki dają w kość ale czujemy już metę. Gdzieś po drodze doganiamy PabloXT, chwilę jedziemy razem i potem nam odskakuje. Kilka-kilkanaście km przed metą mijamy dodoelka z Gosią, którzy kończą rozprawiać się z laczkiem. Przeganiamy też Olafa, który wypruł jak szalony do przodu a potem nieco osłabł. Ostatnie kilometry i ostatnie metry. Na koniec jeszcze kilkusemetrowy podjazd. Zuza schodzi z roweru, ja cisnę w siodle. Na podjeździe Wąski i Olo krzyczą „dawaj, dawaj, dawaj”. To daję :) W końcu po 29h i 13 minutach upragniona meta !!! Cieszę się jak dziecko. Schodzę z roweru, nogi trzęsą się jak galareta, Średni podaje mi listę do podpisu, ledwo mogę utrzymać długopis w ręce. Jeszcze sms o 13:33, odwracam się i widzę jak wjeżdża Zuzka, potem Paweł, Olaf i Ełk. Jezusy !!! Udało się !!! Nie mogę w to uwierzyć. Ledwo ogarniam co się dzieje na mecie. Dekoruje mnie sam Mr. Wąski, lecą gratulacje….Nie jestem w stanie opisać uczuć, które wtedy mnie ogarnęły, to po prostu trzeba przeżyć.
The best cycling team in the world :)
Godzinę później ładuję się pod (niestety zimny prysznic). Adrenalina nadal utrzymuje się na wysokim poziomie. Idę na metę, coś tam zajadam, popijam piwko, żegnam się z Zuzą, Andżelą, Gavkem i powoli czuję, że zaczynam odpływać. Wyciągam się na kołdrze na trawce z myślą, że fajnie tak będzie pospać pod chmurką. Ale sen nie przychodzi, za to pojawiają się kolejni maratończycy. Gadamy, opowiadamy sobie wrażenia z trasy a czas leci. Sporo osób zaczyna się rozjeżdżać, ja zostaję do poniedziałku bo w nocy z Kórnika nie dałabym rady dostać się do domu. Zostajemy w kilka osób, rozmowy trwają do późna. Kładę się po 22 ale nie mogę spać (nadal, gdy piszę te słowa, mam problemy ze snem chociaż czuję się już świetnie). Boli mnie prawie wszystko, mięśnie ud i łydek, plecy i kręgosłup. Na szczęście nie bolą mnie ani kolana, ani stawy skokowe, ani nadgarstki. Czuję tylko mocne mrowienie w końcówce prawego paluszka (przechodzi 2 dni później). Nockę mam koszmarną. Każdy obrót na drugi boczek powoduje wielki ból całego ciała przez co momentalnie się budzę. Rano jestem nieco nieprzytomna i pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy to „Jak ja dam radę pojechać aż 15 km na pociąg do Kielc”…..
Kilka refleksji:
Przede wszystkim ogromne podziękowania (i brawa) dla Tolafa i Zuzki za wspólną jazdę. To dzięki Waszym niecenzuralnym słowom w Nowym Opatowie zebrałam tyłek w troki i postanowiłam zawalczyć o kwalifikacje do BBT. No i udało się z zapasem 47 minut. To też dzięki Wam moją pierwszą myślą na mecie było "O ja pierd....co ja narobiłam?" ;)
Z samej swojej jazdy jestem bardzo zadowolona. Czy pojechałabym lepiej? Nie mam pojęcia. Czasami ja ciągnęłam grupkę a potem czekałam, a czasami czekano na mnie. Bywało różnie ale suma sumarum poszło nam, tak mi się wydaje, bardzo dobrze. Myślę, że godnie reprezentowałam Wielkopolskę i że zmyłam z siebie piętno wielkopolskiego puree. Czy stać mnie na więcej? Okaże się niebawem na P1000J.
A teraz podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):
Szanownej Kapituły - za czas i wysiłek poświęcony organizacji maratonu oraz za Dziką Kartę, dzięki której miałam ten zaszczyt i wielką przyjemność w nim uczestniczyć :)
Tomka - za przygotowanie bardzo fajnej i wymagającej trasy. Widoki były wspaniałe, zjazdy cudowne, nawierzchnia w większości rewelacyjna. Poszalałam sobie :)
Obsługi PK3 - za całokształt. Makaron był przepyszny. Oczy chciały więcej ale żołądek już nie bardzo. Aż żałuję, że nie byłam w stanie posmakować słynnego już ciasta. Ognisko z kolei było rewelacyjnym pomysłem, dzięki czemu Wieczna Zmarzlina nie zdążyła się wychłodzić ;)
Obsługi biura zawodów - za całokształt :)
Średniego - za zimnego Radlerka na mecie - smakował wybornie :)
Kota - to wszystko przez nią. Przez nią kupiłam kolarzówkę, z nią zrobiłam pierwsze 200 km, z nią zrobiłam całą masę fajnych dłuższych tras. Prawdopodobnie gdyby nie Kot nie byłoby mnie na maratonie...
Wąskiego - za to, że mnie ta zaraza namówiła na zapisanie się na pięćsetkę, chociaż pierwotnie myślałam o 300 ;)
Tolafa, Zuzanki, PabloXT - za wspólne kilometry i zagrzewanie do walki w Nowym Opatowie (jw.)
Elizium i ekipie dojazdowej w składzie: Kot, CRL, Rapsik - za podwózkę do bazy i śmieszne teksty w trasie :)
Wszystkich, z którymi miałam przyjemność jechać a było ich całkiem sporo, aż trudno spamiętać a byli to na pewno: Ania, Rado, MarioBiker, Siudek, Kuba (zwany przeze mnie Jankiem z Gostynia), Euzeby, Bartek, Jelona, Czerkaw, Aqu, Hansglopke i kupa innych ludzi, których w tym momencie nie jestem w stanie sobie przypomnieć (za co przepraszam).
Nie byłabym sobą gdybym się czegoś nie uczepiła ;) A więc minusy:
-wielki minus za brak gorącej wody pod prysznicem na mecie. Zimny prysznic był dla mnie przeżyciem traumatycznym skutkiem czego szybko musiałam przyodziać zimową puchówkę i owinąć się kołdrą.
-duży minus dla Wąskiego, który po dekoracji mnie nie wyściskał. Strzelam focha ;)
-miniminus dla Transatlantyka za brak gitary (oczywiście żartuję) ;)
Tytuł Najpiękniejszej Szosy Maratonu należy się wg mnie Ani - piękny, najmodniejszy miętowy kolor idealnie współgrał z owijką w jedynie słusznym, różowym kolorze :)
Tytuł Najfajniejszej Łydy Maratonu leci do Mariobikera (żałuję, że nie dane mi było przyjrzeć się dokładniej wszystkim). Aż miło się kręciło siedząc na Twym kole :)
Reasumując, jestem ciągle pod wielkim wrażeniem całokształtu imprezy. Jednym słowem, jaram się ciągle jak Miś Puchatek baryłką miodku. To był mój pierwszy maraton w życiu, pierwsza pięćsetka, pierwsza trasa z tyloma przewyższeniami łyknięta jednorazowo, rekord dobowej jazdy – ponad 500 km !!! I w dodatku udało mi się zrobić kwalifikacje do BBT (czas brutto 29:13) !!! Jak tu więc nie być z siebie zadowolonym? ;) W klasyfikacji ogólnej zajęłam 46 miejsce na 68 osób startujących (3 wycofały się z trasy). Może w opinii niektórych wynik nie jest rewelacyjny ale dałam z siebie wszystko i osobiście jestem bardzo z niego zadowolona i to my wystarczy :)
W tym miejscu chciałabym pogratulować wszystkim uczestnikom każdego pokonanego kilometra oraz wyrazić nadzieję, że dane mi będzie uczestniczyć w tej wspaniałej imprezie w przyszłym roku i latach kolejnych. Serdecznie pozdrawiam przede wszystkim tych, których poznałam osobiście i z którymi miałam okazję krócej lub dłużej pogawędzić :)
Na koniec chciałabym bardzo gorąco podziękować moim wiernym kibicom, którzy wspierali mnie na trasie swoimi esemesami (niektórzy zarwali nawet nockę - niesamowite) a byli to: mamusia, brat, Sąsiedzi, Patrysia, Ola, Lucynka z mężem, a z BSa: eranis, michuss, Jurek57, lipciu71, Trollking, csx, Merlin oraz Remik z Szamoni i Krzyś z Krzyża. Wasze esemesy stanowiły dla mnie ogromny doping !!! Dziękuję raz jeszcze i cieszę się, że mogłam dostarczyć Wam trochę sportowych emocji :)
Czytelnikom, jak zawsze, dziękuję za uwagę :) Za ewentualne błędy interpunkcyjne przepraszam ale za dużo treści, żeby to ogarnąć ;)
Zdjęcia:
https://plus.google.com/u/0/photos/107742089117235...
Trasa:
https://ridewithgps.com/trips/9414764
Zaliczone gminy (43): Masłów, Bodzentyn, Górno, Daleszyce, Raków, Szydłów, Staszów, Rytwiany, Oleśnica, Pacanów, Szczucin, Radgoszcz, Radomyśl Wielki, Czarna (pow. dębicki), Pilzno, Skrzyszów, Ryglice, Szerzyny, Jodłowa, Brzostek, Frysztak, Korczyna, Haczów, Brzozów, Nozdrzec, Domaradz, Niebylec, Sędziszów Małopolski, Kolbuszowa, Cmolas, Majdan Królewski, Nowa Dęba, Grębów, Gorzyce, Sandomierz, Obrazów, Wilczyce, Wojciechowice, Opatów, Sadowie, Waśniów, Nowa Słupia, Pawłów.
Kategoria Nie ma lipy we wsi, Szosa, W towarzystwie, 500-550, Maraton Podróżnika
Dane wyjazdu:
301.30 km
0.00 km teren
13:35 h
22.18 km/h:
Maks. pr.:48.10 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:983 m
Kalorie: 4838 kcal
Rower:Delfinka
Wietrzne "czysta" z Eranis :)
Piątek, 27 maja 2016 · dodano: 29.05.2016 | Komentarze 15
W ostatnich dniach miałam ten zaszczyt gościć w swoich skromnych progach Eranis, która w czwartek przyjechała do mnie na rowerze aż z samego Szczecina. Pół dnia latałam więc ze szmatami, mopami i garami a wszystko po to by przyjąć ją godnie w swoim domostwie i mam nadzieję, że mi się to udało ;) Po przyjeździe Agnieszki zajęłyśmy się tym co baby lubią najbardziej, mianowicie szeroko pojętą odnową biologiczną, robieniem się na bóstwa, piciem kawki i ploteczkami. Myślałam, że obgadałyśmy wszystko i wszystkich, ale gdzie tam - kontynuowałyśmy w dniu następnym i jeszcze w sobotę bo było nam mało ;) Zmodyfikowałyśmy jeszcze zaplanowaną przeze mnie trasę na 260 km, wydłużając ją do 300 km bo co będziemy sobie żałować ;) Trasę tę zaplanowałam w taki sposób aby pokazać Agnieszce możliwie najbardziej urokliwą część płaskiej Wielkopolski i mam nadzieję, że spełniła ona oczekiwania. Od razu też ustalamy maratonowe tempo jazdy ograniczając postoje do niezbędnego minimum. Wychodzi nam to nawet zgrabnie i same zachodzimy później w głowę jak to jest możliwe, że uzbierało nam się tych postojów w sumie aż 1,5h.Wyjeżdżamy po sutym śniadaniu o 6:15. Dzień wita nas mgłą więc włączamy lampki i z radością kierujemy się moją ulubioną trasą do Obornik i potem wzdłuż Warty do Obrzycka. Szybko zaczyna wiać nam prosto w twarz ale jesteśmy pozytywnie nastawione bo wiać miało nam tylko przez około 160 km a potem wracać miałyśmy z wiatrem. Z tą myślą pokonywałyśmy kolejne kilometry przez Puszczę Notecką.
Ponieważ był to trening żadna z nas nie wiozła się na kole, także obie oberwałyśmy wiatrem w sposób sprawiedliwy ;)
Gdzieś w lesie robimy krótki sikustop, podczas którego pakujemy też od razu zapasy jedzenia do kieszonek w koszulkach. Tylko siku a prawie 10 minut zleciało....
Przez następne miejscowości (Wronki, Sieraków, Międzychód) tylko przelatujemy. Zdjęć robię niewiele, żeby nie opóźniać jazdy. Ustalamy też, że kolejny postój na uzupełnienie płynów zrobimy w Pszczewie. Mimo, że na liczniku niewiele ponad 100 km to marzę o chwili wytchnienia bo silny wiatr nie daje nam spokoju.
Na wlocie do Pszczewa w końcu postój, uzupełnienie płynów, jedzonko, jakieś banany, bułka i w drogę. Całość zajmuje nam około 15 minut.
Dalsza droga upłynęła nam tylko pod znakiem modlitw aby jak najszybciej dostać się do Zbąszynka (na 160 km) gdzie miała nastąpić nawrotka i resztę trasy miałyśmy pokonać z wiatrem w plecy. Wszystko fajnie tylko Zbąszynek wypadł nam na 180 km a potem wiatr się na nas wypiął i zmienił kierunek tak, że znowu musiałyśmy się z nim zmagać. A wiało zewsząd. Tylko niewielki odcinek w plecy i jakoś specjalnie szybciej nam się wtedy nie jechało....
Nie mogąc znieść hałasu wiatru w uszach muszę włączyć MP3, czego w zasadzie nigdy nie robię jak jadę w towarzystwie.
Kolejny odcinek strasznie nam się dłuży. Postanawiamy zrobić postój na stacji benzynowej w Trzcielu. Na stacji jednak nie ma nikogo z obsługi, hotel w pobliżu zamknięty, żadnego kibelka nie uświadczysz a w spożywczaku zimnego picia brak bo oczywiście lodówki wyłączone.
Kupujemy jakieś picie i coś do jedzenia i w drogę. Na szczęście po kilku kilometrach, w Miedzichowie, gdzie droga skręca z krajówki jest normalna stacja na poziomie. Zimna pepsi ratuje mi żywot ;) Dalsza trasa wiedzie drogą wojewódzką do Głażewa skąd przez urokliwy Rezerwat Doliny Kamionki docieramy do Kwilcza i dziurawymi asfaltami przez Łężyce do Chrzypska Wielkiego, wcześniej robiąc ostatni postój na przystanku autobusowym w jakiejś pipidówce. Na postoju oczywiście jemy, pijemy i plotkujemy bo na to ostatnie siły zawsze się znajdą ;)
Obie mamy już dość słodkiego. Wybawieniem okazuje się przede wszystkim sok pomidorowy. Chłodnawy smakuje wybornie :)
Jest i nawet dedykacja dla naszego BSowego Kota ;)
Do domu jeszcze tylko i zarazem aż 50 km. Dłuży nam się ta droga. Ale inspiracją jest dla nas Dino na końcu trasy więc jakoś tam dajemy radę ;)
Za Szamotułami mija nas jakiś chłopak na góralu. On - ciśnie jak jakiś szalony, my - jakoś tak się wleczemy. Ponieważ nie znoszę jak mnie wyprzedzają na grubych oponach podczas gdy ja jadę szosówką, ostatkiem sił włączam szósty bieg i łykam gościa :D Nie wiem skąd u mnie taki nagły pokład energii ale przez chwilę udaje mi się utrzymać tempo ponad 3 dyszki :D Szybko jednak opadam z sił i mówię Remikowi (jak się później przedstawił, i którego serdecznie pozdrawiam), że na liczniku mam już 291 km i mi się już nie chce. Chwalę też Agnieszkę, że przyjechała ze Szczecina na rowerze i że przejechała BBT :) Remik jest w lekkim szoku i bardzo dobrze. Niech wie, że dziewczyny też potrafią ;) Chwilę później Remik skręca w polną drogę a my emeryckim tempem docieramy w końcu do Dino, który od prawie 50 km był naszą inspiracją ;) Tam szybkie zakupy na wieczór (nowy lakier do paznokci ;)) i z wiatrem we włosach lecimy do domku. A w domku? Kąpiele, masaże, okłady borowinowe, wystawna kolacja no i oczywiście ploteczki do późnych godzin nocnych ;)
Oj, wytargał nas ten wiatr niemiłosiernie ale było super :) Towarzystwo rewelacyjne, pogoda (mimo wiatru) wspaniała, czego chcieć więcej? ;) Do pełni szczęścia zabrakło nam chyba tylko występu chippendalesów ;)
Serdecznie dziękuję Eranis za przesympatyczną wizytę w moim domu oraz wspólne kilometry :) Oczywiście zapraszam ponownie :)
[Avg z licznika 22,2 km/h]
Kategoria 300-350 km, Szosa, W towarzystwie
Dane wyjazdu:
116.38 km
0.00 km teren
06:13 h
18.72 km/h:
Maks. pr.:63.50 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1464 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka
Ze zlotu do Rzeszowa.
Niedziela, 15 maja 2016 · dodano: 18.05.2016 | Komentarze 5
Całą sobotę lał deszcz więc większość towarzystwa (poza 9 śmiałkami) spędziła ten dzień na integracji w schronisku. Rano zbieram się dość sprawnie by krótko po 8 wyruszyć w drogę do Rzeszowa. Przez pierwsze kilometry towarzyszy nam Ricardo i Wax.Po deszczowej pogodzie nie ma ani śladu. Rozstajemy się z Ricardo by po krótkiej chwili dogonić kahę, emesa i Tranquillo.
Zabawnie było. Chociaż wkurzało mnie to, że Wax nie pedałuje a jedzie szybciej niż my wszyscy razem wzięci ;) Rozstajemy się by dalej w czwórkę zmagać się z pagórkami :)
Jedni jadą, inni idą ;)
Byle postój i towarzystwo odpisuje zaległe z całego weekendu esemeski ;)
W końcu docieramy do Rzeszowa :)
I pędzimy na jedzonko do Kryjówki, w której dopada nas R_och.
Emes z kahą przechowują u niego rowery bo ich pociąg odjeżdża dopiero o 23. Po jedzonku robimy jeszcze spacerek do pubu.
I odprowadzeni przez towarzyszy o 19:36 ładujemy się do pociągu powrotnego.
Zaliczone gminy (10): Dukla, Chorkówka, Jedlicze, Wojaszówka, Strzyżów, Czudec, Boguchwała, Iwierzyce, Świlcza, Rzeszów.
Serdecznie dziękuję wszystkim za bardzo miłe towarzystwo w trasie i do zobaczenia niebawem (mam nadzieję) :)
Kategoria 100-150 km, Pagórki, Szosa, W towarzystwie
Dane wyjazdu:
137.11 km
0.00 km teren
07:11 h
19.09 km/h:
Maks. pr.:57.40 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1643 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka
Na Zlot z Tarnowa.
Piątek, 13 maja 2016 · dodano: 18.05.2016 | Komentarze 7
Już od dłuższego czasu nie mogłam doczekać się zlotu, który w tym roku miał odbyć się w Hucie Polańskiej w Beskidzie Niskim. Bilety na PKP kupiłam z dużym wyprzedzeniem umawiając się na dojazd z Yoshkiem. Po całonocnej podróży pociągiem po 7 rano meldujemy się w Tarnowie, które wita nas piękną słoneczną pogodą.Od razu po wydostaniu się z dworca ruszamy na trasę by po 7 km zatrzymać się w przydrożnym sklepie na zakup wody.
Nigdy wcześniej nie byłam w tych okolicach więc chłonę krajobrazy jak gąbka ;)
Podjazdy zresztą też ;)
Zaczyna robić się gorąco a to odpowiedni czas na krótki rękawek ;)
Gdzieś po drodze zaczyna jednak padać deszcz.
Deszcz stopniowo przybiera na sile ale ubieramy tylko kurtki przeciwdeszczowe i w strugach deszczu jedziemy dalej.
Na szczęście wkrótce przestaje padać, na tyle długo, że udaje nam się wyschnąć :)
W międzyczasie orientuję się, że do GPSa wgrałam nie ten ślad co powinnam. Dalej nawiguje więc Yoshko, który po drodze gubi swoją mapkę.
Przed Jasłem wjeżdżamy w ulewę, chronimy się więc na Orlenie wykorzystując czas na jedzenie, kawkę i herbatkę. Gdy ruszamy na szczęście przestaje padać i już całkiem na sucho docieramy w końcu do Huty Polańskiej, miejsca przypominającego Trójkąt Bermudzki. W promieniu 10 km nie ma zasięgu, a o każdym kto tu przybywa słuch ginie na cały weekend ;)
Zaliczone gminy (20): Tarnów - teren miejski, Tarnów - obszar wiejski, Pleśna, Tuchów, Gromnik, Ciężkowice, Rzepiennik Strzyżewski, Moszczenica, Gorlice - obszar wiejski, Gorlice - teren miejski, Biecz, Skołyszyn, Brzyska, Kołaczyce, Jasło - teren miejski, Jasło - obszar wiejski, Dębowiec, Osiek Jasielski, Nowy Żmigród, Krempna.
Kategoria 100-150 km, Pagórki, Szosa, W towarzystwie
Dane wyjazdu:
100.85 km
0.00 km teren
06:21 h
15.88 km/h:
Maks. pr.:54.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1650 m
Kalorie: 2669 kcal
Rower:Delfinka
Majówka :)
Niedziela, 1 maja 2016 · dodano: 05.05.2016 | Komentarze 12
Drugi dzień majówki to już nie przelewki. Przed nami zmagania z górkami Kotliny Kłodzkiej. Jest zdecydowanie chłodniej, wieje też dość mocny, chłodny wiatr. Wyjeżdżamy późno bo dopiero ok. 10. Nie lubię tak późno wyjeżdżać, zdecydowanie bardziej wolę wstawać wcześniej i ruszać skoro świt bowiem konkretny przebieg we wczesnych godzinach działa na mnie mobilizująco.Na dzień dobry udajemy się w kierunku Strona Śląskiego fundując sobie podjazd na Przełęcz Puchaczówka.
Jurek wkrótce zostaje w tyle więc na Przełęcz wjeżdżam sama. Po drodze mija mnie dwóch górali, którzy krzyczą "szacun, gratki" :) Podkręcam tempo starając się utrzymać ich koło.
Później odpuszczam, wolę jechać swoim tempem. Ale ciągle mam ich w bliskim zasięgu wzroku. Na górę wjeżdżam bez przystanku, na tyle wolno, że mogę jeszcze bawić się aparatem. Strzelam więc co jakiś czas fotki :)
Na górze jak zwykle od razu dzwonię do Jurka z pytaniem gdzie jest i czy jedzie. W końcu dociera na miejsce.
Zapada decyzja. Jurek zostaje i odpoczywa a ja jadę na sam szczyt Czarnej Góry. Jeszcze tylko kłótnia z J., który nalega, żebym zostawiła sakwę i jechała na lekko ale jestem uparta i wjeżdżam z całym majdanem. Nie ma to tamto ;) Jest to pierwszy podjazd, za który najchętniej ukatrupiłabym Remika. Wjechać się da ale zdecydowanie jest to droga na rower górski a nie na cienkie oponki. Mijane osoby muszą mieć ze mnie niezłą polewkę. Droga stanowi dziurawą mieszankę asfaltowo-gruntowo-szutrową. Jedzie się fatalnie ale całość pokonuję w siodle z czego jestem niezmiernie zadowolona :)
Na szczycie niestety nie mogę napawać się widokami bo brama zamknięta jest na cztery spusty. Robię więc kilka fotek i asekuracyjnie lecę w dół.
Całość zajmuje mi jakieś 50 minut. Zgarniam Jurka z Przełęczy i pędzimy na złamanie karku w kierunku Bystrzycy Kłodzkiej. Trafia nam się nawet całkiem przyjemny płaski odcinek :)
Za Długopolem Górnym robimy krótki postój pod sklepem w celu uzupełnienia płynów i spalonych kalorii. Przed nami podjazd przez Gniewoszów.
Jadę jak zawsze wolno ale stałym tempem, oglądając się za siebie i mając Jurka ciągle w zasięgu wzroku. Docieram na wypłaszczenie i chowam się przed lodowatym wiatrem. Żałuję, że Jurek wiezie moją puchówkę ale dzięki temu ma chłop motywację, żeby się sprężać na podjazdach ;)
Przybywa na miejsce. Jeszcze chwilę delektujemy się widokami, ubieramy się, jemy, pijemy, gadamy i tak w kółko. Gdy zaczyna mnie telepać ruszamy w dalszą drogę.
Elegancko prujemy delektując się widoczkami. Czasami jednak potrzebne są zygzaczki ;)
Chwila odpoczynku pod kościółkiem ....
..... i w drogę. Przed nami już tylko wspaniała serpentyna w dół do samych Dusznik-Zdrój :) Tamże wpadamy do Restauracji w Parku Zdrojowym gdzie zamawiamy papu.
J. wciąga zupę pomidorową z makaronem i placki ziemniaczane po węgiersku, natomiast ja raczę podniebienie naleśnikami z serem. Do tego hektolitry gorącej herbaty z cytryną i cukrem. Wszystko smakuje wybornie i nawet J. w końcu pałaszuje aż mu się uszy trzęsą ;)
Nocleg planowaliśmy w Karłowie ale obsługa restauracji przestrzega nas, że na pewno nie będzie tam miejsc i lepiej poszukać czegoś w Dusznikach. A że w Restauracji codziennie o 19 odbywają się dancingi pomysł mi pasuje ;) Juras, co prawda, krępuje się tańcować w obcisłych galotach ale mówię mu, że ja przecież szpilek ze sobą i kreacji wieczorowej nie wiozę więc będzie mieć pajaca do towarzystwa. Trochę muszę włożyć wysiłku w namawianie go ale ostatecznie ulega (ot, cały ten mój urok osobisty) ;) :D Niestety w całych Dusznikach nie udaje nam się załatwić spania, a dopiero w oddalonej o kilka kilometrów Szczytnej, więc z dylu-dylu nic nie wyszło (bu) ;) Nocujemy na polu golfowym, gdzie do swojej dyspozycji mamy cały domek (nawiasem mówiąc, szczerze polecam tę miejscówkę) a z balkoniku roztacza się przepiękny widok na góry ze Szczytnikiem jako wisienką na torcie.
A w domku - co najważniejsze - gorący prysznic, ogrzewanie na cały regulator i gruba pierzyna !!! :) Bo luksus w końcu każdemu czasem się należy :)
Relacja Jurka -> tamże
Trasa -> tutejże
Zaliczone gminy (5): Stronie Śląskie, Bystrzyca Kłodzka, Międzylesie, Duszniki-Zdrój, Szczytna.
Cdn....
Kategoria 100-150 km, Pagórki, Szosa, W towarzystwie, Majówka 2016