Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi starszapani z niewielkiej wsi pod Poznaniem. Z Bajkstatem wykręciłam do tej pory bagatela 59092.11 kilometrów. W terenie bujam się mało i tyle w temacie. Jeżdżę z oszałamiającą prędkością średnią 18.58 km/h i się wcale nie chwalę bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Wykręcone przed BS:
2011: 5009,92 km,
2010: 4070,83 km
rainbow toursStatystyki zbiorcze na stronę
mapa olkuszaPogoda w Polsce na stronę

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy starszapani.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

>1000 km

Dystans całkowity:1014.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:49:21
Średnia prędkość:20.55 km/h
Maksymalna prędkość:58.30 km/h
Suma podjazdów:4672 m
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:1014.00 km i 49h 21m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
1014.00 km 0.00 km teren
49:21 h 20.55 km/h:
Maks. pr.:58.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4672 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Bałtyk-Bieszczady Tour 2016.

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 30.08.2016 | Komentarze 31

O maratonie Bałtyk-Bieszczady Tour po raz pierwszy usłyszałam, a w zasadzie przeczytałam, kilka lat temu. Weszłam na czyjegoś bloga i kliknęłam kategorię BBT. Pamiętam do dziś jak mi wtedy szczęka z wrażenia opadła. Nie sądziłam, że w ogóle jest możliwe to przejechać a już samej siebie w takiej sytuacji nigdy nie wyobrażałam. Temat BBT powrócił dwa lata temu podczas wycieczki do Wrocławia, w której uczestniczyła Marzenka, Jurek57 i rmk. Marzena miała wziąć pierwszy raz udział w tym maratonie i szczerze ją wtedy podziwiałam jak i dopingowałam. Czas mijał a ja wkręcałam się coraz bardziej w dłuższe wypady, a temat BBT gdzieś tam mi zawsze chodził po głowie. Jesienią zeszłego roku postanowiłam, pod wpływem namów kilku osób, zapisać się na ten maraton. Wówczas myślałam sobie, że jak nie zrobię kwalifikacji to zrezygnuję a pieniądze za wpisowe jakoś odzyskam. Natomiast jak je zrobię to ostateczną decyzję podejmę w zależności od tego jak mi pójdzie i od ogólnego stanu zdrowia (czyt. ew. kontuzje) i nastawienia.

Kwalifikacje udało mi się zrobić na tegorocznym Maratonie Podróżnika, na którym jechało mi się rewelacyjnie (chociaż jeden poważny kryzys zaliczyłam). Miesiąc później jechałam Pierścień Tysiąca Jezior, na którym warunki pogodowe były okrutne i na którym dostałam w pierd....jak nigdy :D Pamiętam jakby to było dzisiaj, jak razem z Michussem stwierdziliśmy, że nie chcemy przeżywać tego samego na BBT i że się wypisujemy z tego interesu. Ale na mecie, jak już wszystko było za nami, zgodnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść za ciosem i że walimy tego BeBeToura i już :) Wtedy też nie mieliśmy świadomości, że będziemy walczyć z podobnymi warunkami atmosferycznymi ale słowo się rzekło i w miniony czwartek około 20 meldowałam się już u Eranis w Szczecinie.

Tam, tradycyjnie, szeroko pojęta odnowa biologiczna i ploteczki :) Ze Szczecina do Świnoujścia jadę w piątek nad ranem (Eranis szła jeszcze do pracy i nie mogła mi towarzyszyć w podróży). W pociągu szybko dosiada filmowa ekipa ze Szczecinka, która ma filmować zawodników a więc tematów do rozmów nam nie brakowało. Mam też zaszczyt jako pierwsza z uczestników udzielić jej wywiadu ;)


Gwiazdorzę w Świnoujściu ;)

Jadę na kwaterę gdzie zostawiam niepotrzebne klamoty a potem do Hotelu Bryza gdzie mieści się biuro zawodów. Po zarejestrowaniu się nie mogę odmówić sobie przyjemności zrobienia wspólnego zdjęcia z Organizatorem i Komandorem Wyścigu Robertem Janikiem oraz Kierownikiem Trasy i zarazem Prezesem KS UZNAM Cezarym Dobrochowskim.


Z Robertem Janikiem i Cezarym Dobrochowskim.

Zjeżdżają się uczestnicy, sporo jest znajomych ale poznaję też nowe osoby. Atmosfera zaczyna być podniosła. Umawiamy się jeszcze na piwko ale zanim pojedziemy na plażę z browarkiem, robię małą wycieczkę z Andrzejem (atlochowski). Po piwku jedziemy do sali teatralnej MDK gdzie odbywa się odprawa techniczna, po której uczestniczę w starcie honorowym połączonym z Masą Krytyczną. Wieczorem jeszcze pizza w towarzystwie Michussa i Eranis i lądujemy dość wcześnie na kwaterze, żeby na spokojnie się spakować i wyspać.

Śpi mi się wcale nie najgorzej, czym jestem niezmiernie i jednocześnie pozytywnie zaskoczona bo przed poprzednimi imprezami zawsze miałam nockę z głowy. Wyjeżdżam z kwatery około 8 rano i ze sporym zapasem czasu melduję się na Bieliku. Oddaję główny bagaż do samochodu, przepak na przyczepkę i idę do strefy montażu GPS. Jeszcze kilka fotek i......staję na linii startu a serce podchodzi do gardła :)


Na starcie maratonu Bałtyk-Bieszczady Tour (fot. Mariobiker).

Startuję o 9:15 a w mojej grupce jedzie m.in. Adam Biczak i Teresa Ostrowska (których miałam zaszczyt i przyjemność poznać na tegorocznym P1000J) a także Piotr. Tempo od samego początku mamy dość spokojne, trochę szybsze niż normalnie jeżdżę ale na maratonie wiadomo, trzeba zawsze spiąć poślady. Grupkę mam bardzo sympatyczną, gdy tempo robi się za mocne i dochodzi do 30 km/h trochę zwalniamy. Dużą tutaj rolę uspokajacza na większości kilometrów robił Adam za co serdecznie mu dziękuję :)
Początkowo jest mi nawet chłodno, czasami coś tam pokropi z nieba ale prognozy są optymistyczne i od samego początku plan jest taki, że robimy na maksa tyle kilometrów przy ładnej pogodzie ile się da ponieważ od poniedziałku miało już się rozpadać. Plan prawie wykonaliśmy, szkoda tylko, że pogoda nam się schrzaniła już w niedzielę w Żyrardowie.....


Jazda z taką grupką to czysta przyjemność. Od lewej: Piotr, Tereska i Adam :)


W czasie jazdy mam dość nieprzyjemną sytuację. Gdy nic za nami nie jedzie wyjeżdżam na chwilę na lewy pas chcąc zrobić grupce kilka fotek. Gdy zjeżdżam, w tym samym momencie, jak spod ziemi wyłania się wóz techniczny z krzyczącym z niego sędzią wyścigu grożącym mi karą czasową. Jest mi cholernie głupio, no bo taka wtopa i to na samym początku maratonu? Na szczęście grupka obiecuje się za mną wstawić u sędziego a ja sama od razu go przepraszam i błagam o wybaczenie na PK1 w Płotach (12:17). Jednak co urok osobisty to urok - sędzia wcale taki groźny już nie był i skończyło się nawet na wzajmenj wymianie uporzejmości ;)
Uzupełniamy płyny, jemy drożdżówkę i już sędzia każe nam wsiadać na rowery i zasuwać. No to jazda :) I...po chwili jesteśmy w Drawsku Pomorskim na PK2 (14:39). Tutaj spotykamy Agnieszkę, Jelonę, Czerkawa i inne osoby. 


Ładniejsza część maratonu. Od lewej: Agnieszka, moja skromna osoba i Jelonka :)

Zaczęło się robić cieplutko, dla mnie pogoda była idealna bo prawie 30C i nie wiem czemu inni narzekali na upały. Mi jechało się świetnie i nawet czołowy wiatr nie bardzo przeszkadzał ale główną zasługą było wiezienie się na kole przede wszystkim Adama :) Na punkcie, mimo pilnowania czasu, zlatuje nam około 30 minut. Tutaj też rozstajemy się z Tereską, która pompuje koło Zdziśkowi Lubińskiemu i jakoś nie może się zebrać do dalszej drogi. Ruszam więc z Adamem, Mariuszem i Piotrem i w tym składzie przejedziemy kolejne setki kilometrów. 

Na PK3 w Pile docieramy o 19:14. Czołowy wiatr i pagórki na Pojezierzu Drawskim i Wałeckim trochę dały nam w kość. Jest więc czas na uzupełnienie kalorii, płynów i odpoczynek. Dostaję tutaj makaron z sosem grzybowym i jakieś słodycze. Jest też okazja do zrobienia kilku zdjęć :)


Jechały z nami też Żubry chociaż Prażubra nie piły ;)

Ruszamy gdy zaczyna mi się robić już naprawdę chłodno. Wiatr wcale się nie uspokaja ale jedzie się nadal dobrze. Za Wyrzyskiem dopada nas mój najwierniejszy fan Jurek57, który na trasę przyjechał swoim samochodem. Witamy się i w drogę a Jurkowy samochód będziemy jeszcze kilka razy spotykać w drodze aż do samego Kruszyna :) 

Na PK4 w Kruszynie, który zorganizowany jest w Chacie Skrzata wpadamy o 23:10. Sędzia wskazuje mi gdzie dostanę jedzenie dla wegusiów, gdzie są przepaki i mówi mi co mam z nim zrobić gdy już niego skorzystam. Idziemy z chłopakami do salki i żeby wykorzystać czas gdy czekam na jedzenie - idę się ogarnąć do wucetu. W ruch idzie linomag i takie tam sprawy, przebieram też krótkie gatki na 3/4 bo w kolana zaczęło mi się już robić zimno. Spędzamy tutaj chyba z dobrą godzinę. Posiadówka była sympatyczna ale komu w drogę temu w drogę.


Moja męska obstawa BeBeTourowa. Od lewej: Piotr, Mariusz, ja i Adaś :)

Gdy tylko wsiadam na rower czuję mocny ból w lewej nodze. Odzywa mi się kontuzjowane pasmo biodrowo-piszczelowe ale dochodzi do tego coś jeszcze, czego nie potrafię zidentyfikować. Martwi mnie to okrutnie bo przede mną aż 7000 km a taki kawał drogi z bolącą nogą nie wyobrażam sobie jechać. Postanawiam więc jak to tylko możliwe oszczędzać bolącą kończynę i pedałować głównie prawą, tak by lewa miała możliwość odpoczynku. Średnio mądre to jest ale innego wyjścia nie mam jeśli chcę to przejechać. Z bólem nogi będę jednak niestety walczyć aż do Ustrzyk Górnych czyli ok. 650 km.
Wyjazd z Kruszyna to jakieś zakręcone serwisówki. Na jednej z nich mijamy zakręconego solistę, który przeoczył punkt. Biedak, musiał zawracać ponad 10 km z trasy. Odcinka do Torunia nie pamiętam. Chyba przez to, że większość trasy maratonu leciała po nudnych krajówkach a jazda nocą to ani widoki ani specjalne przeżycia.
PK5 (2:50) w Toruniu zorganizowany jest w Barze na Rozdrożu. Jest tu sporo osób, po niektórych widać zmęczenie. To chyba tutaj ratuję kogoś ketonalem :) Sama też łykam procha bo szybko zaczął mnie boleć tyłek (mój Magik, który serwisuje mi rower od serca napompompował mi oba koła) a i z nogą w porządku nie jest. Znowu coś jemy i pijemy i ruszamy w ciemną noc.


Na PK5 w Toruniu całkiem fajnie jest ;)

Odcinek do PK6 w Dębie Polskim (7:10, 450km) strasznie mi się dłuży. Najgorsze są okolice 6 nad ranem. Ale w końcu meldujemy się na punkcie, którego szefem jest Janek Doroszkiewicz, ten sam, który szefował na punkcie w Augustowie na P1000J i który obiecał, że zrobi wszystko co w jego mocy, żeby wegusie mieli co jeść na BBT. Obietnicę swoją dotrzymał i za co składam mu serdeczne podziękowania !!! :) Obsłużona jestem tutaj po królewsku. Dostaję zupę kalafiorową, makaron ze szpinakiem i paczkę z bananem i słodyczami na drogę. Tutaj też Janek namawia mnie na gorący prysznic za co jestem mu niezmiernie wdzięczna :) Adam idzie się położyć na 3 minuty a ja dowiaduję się o pierwszych problemach zdrowotnych niektórych uczestników maratonu. Poważne problemy ma m.in. Beata Tulimowska, która później zrezygnuje z dalszego uczestnictwa a ja sama jeszcze nie jestem świadoma, że podobne problemy i mnie dopadną.


Z szefem PK6 Jankiem Doroszkiewiczem :)

Tutaj też zaczynają się ze mnie śmiać, że wiecznie gadam i gadam na punktach. Tłumaczę więc, że dopóki gadam i żartuję to znaczy, że jedzie mi się świetnie i świetnie się bawię bo tak było jeszcze przez kilka setek kilometrów :)

Do Gąbina (PK7, 486km) wlatujemy w dobrych humorach o 9:56. To dobry czas, żeby napić się porannej kawy i zamienić kilka słów z odpoczywającym tutaj Michussem. To jest człowiek petarda. Wystartował dużo później ode mnie i to jeszcze w kategorii solo !!! 


Z Michussem na PK7 w Gąbinie. Jak widać gęby uśmiechnięte :)

Spotykam też tutaj Stefana Piekarskiego poznanego na P1000J oraz Olafa, z którym przejechałam tegoroczny MP, i który BBT jedzie solo i to w obie strony, jak mi powiedział potem na mecie - bo lubi sobie jeździć rowerem :) Wspólne zdjęcie jest więc obowiązkowe :)


Z Olafem na PK7 w Gąbinie :)

Wiatr ciągle przeszkadzał ale ciągle, mimo całej nieprzespanej nocy, jedzie mi się dobrze. Chyba jeden kryzys związany z brakiem kofeiny mamy jakieś 20 km od punktu. Robimy więc krótką przerwę na stacji paliw. Kładę się na podłodze na 15 minut i wtedy czuję jak puchnę a wszystko zaczyna mnie swędzieć. Fantastycznie - na całym ciele dostaję okropnej wysypki ale na szczęście chłopcy są wyrozumiali więc specjalnie pięknie przy nich wyglądać nie muszę ;)

Do Żyrardowa (PK8, 558 km) wlatujemy w ostatniej chwili przed deszczem. Tutaj dostaję tosty z serem i gdy zajadam pierwszą porcję zaczyna lać. I tak już niestety będzie do samego końca maratonu. Wchodzimy do środka gdzie kłębi się tłum maratończyków. Jest między innymi Kot i .... Wilk. Co on tu robi? Przecież nie jest uczestnikiem maratonu? W sumie to nie moje sprawy, najważniejsze, żeby Kotu jechało się dobrze więc cieszę się nawet, że ma na nią oko :) 

Z Żyrardowa ruszamy w deszczu. Nie ma co siedzieć bo od siedzenia pogoda się nie poprawi. Ruszam tylko z Adamem (chyba, bo szczegółów nie pamiętam) ale niestety zapominam uzupełnić bidonów. Planujemy więc postój na punkcie w Grójcu (600km) gdzie ma być możliwość serwisowania roweru oraz ma to być miejsce odbywania kar czasowych. Do Grójca jedzie mi się ciężko. Mam jakiś kryzys, co rusz pobolewa mnie noga, chociaż pomogło obniżenie siodełka gdzieś w środku nocy. Psychicznie zaczyna mnie to jednak mocno dołować bo co jak co ale nie chcę sobie kompletnie załatwić odnóża, więc gdzieś tam z tyłu głowy wiem, że istnieje ryzyko wycofania się.

Do Grójca wjeżdżamy w ulewie. Punkt zamknięty, straciliśmy tutaj tylko cenny czas. Na szczęście do Białobrzegów (PK9) jeszcze tylko 30 km. Wpadamy tam o 18:37 przemoczeni do suchej nitki. Od samego początku planujemy z Adamem podbicie książeczek, uzupełnienie bidonów, zjedzenie jakiejś drożdżówki i "wyjazd z baru", żeby nie przesiadywać w mokrych ciuchach. Tutaj jest też Mariusz, który przyodziewa się w worki na śmieci i Piotr a także całkiem spora grupka innych osób, w tym Wilk z Kotem. Wyjeżdżamy. Nie ma co siedzieć. To chyba tutaj dołącza do nas Krzysiek (skaut), który sprawnie pilotuje nas przez okropny Radom, przed którym na chwilę zatrzymujemy się na stacji na RedBulla. Pije skaut, piję i ja bo powoli zaczyna dopadać mnie senność. Przejazd przez Radom to istny horror, co chwilę czerwone światła a do tego jazda zygzakami. Do tego ciągle pada a prognozy nie przewidują prognozy pogody.

Do Iłży (PK10, 698 km) docieramy już kompletnie zgnojeni ale w powiększonym składzie. Ciągle doskwiera mi noga ale mam też etapy gdzie wcale nie boli i wtedy jedzie mi się bardzo dobrze. W Iłży jest kupa ludzi. Na piętrze leżą ciała zmęczonych maratończyków, ktoś się kręci, inny próbuje spać, komuś daję ketonal, innemu czopka z diklofenakiem (ma się te sposoby na różne bolączki, hiehie). Dostajemy jedzenie a Beata Tulimowska przynosi mi przepak. Zdejmuję przemoczone ciuchy i ubieram na siebie długie, zimowe spodnie (jak dobrze, że je zapakowałam), suche koszulki i suchą kurtkę przeciwdeszczową. Na głowie ląduje czapka i osłona na kask a na buty naciągam ochraniacze neoprenowe. To tutaj ustalamy z Adamem, że nie śpimy (nie chciało mi się) i że walimy na metę ile się da, byle tylko posuwać się do przodu. W Iłży zlatuje nam ok. 2 godzin a gdy wychodzimy - leje deszcz a temperatura oscyluje w okolicach 13C. Nie muszę chyba mówić, że po 700km, jazda w deszczu i przy niskiej temperaturze jest koszmarem. Tutaj zaczynają się też pierwsze górki i pierwsze zjazdy, na których strasznie telepie z zimna. Zaczynam się obawiać, że najzwyczajniej w świecie się rozchoruję bo na zimno odporna kompletnie nie jestem.

Ponieważ każdemu z nas jest zimno postanawiamy przetrwać noc robiąc co ok. 30 km postój na stacji benzynowej na herbatę. Pierwszą stację witam z wielką ulgą i radością bo zaczynało mi się już jechać słabo, ale jeszcze jako tako dawałam radę. Na kolejnym pagórku, w okolicach Opatowa już ewidentnie zostaję w tyle. Chłopcy czekają na mnie na szczycie ale ponieważ szybko zaczynają marznąć a ja widzę, że ich mocno spowalniam mówię im, żeby jechali beze mnie bo to bez sensu. Nie bardzo chcą na to przystać ale jestem uparta i w końcu zostaję sama. Od tej pory to będzie już moja samotna walka przez jakieś 200 km z deszczem, nocą, zimnem i podjazdami.

Gdy zostaję sama jadę swoim tempem i mimo, że jadę wolno, cieszy mnie, że poruszam się do przodu a nie do tyłu ;) Po kolejnych 30 km zatrzymuję się wg pierwotnego planu na stacji. Tutaj biorę herbatę i coś do jedzenia, chociaż żarcie ledwo przechodzi mi przez spalony od męczącej mnie od wielu już godzin zgagi przełyk (jest to dla mnie novum bo nigdy w życiu na zgagę nie cierpiałam). Doznaję olśnienia i kupuję manti, który jednak nie pomaga. Co gorsze zaczynam mieć kłucia i skręty żołądka. Ale myślę sobie, że to kwestia tej cholernej zgagi i że w takim stanie jakoś się poturlam dalej.

Noc dłużyła mi się okrutnie. Na podjazdach jeszcze jakoś się kulałam chociaż deszcz i zimno mocno dały mi się we znaki. Niewiele też pamiętam z tego jak mi się udało dostać do Majdanu Królewskiego (PK11, 814 km, 7:38). Pamiętam tylko, że padał deszcz a świt powitałam z ogromną ulgą bo nawet senność ustąpiła. To była druga zarwana nocka na rowerze ale wtedy jeszcze miałam dużo nadziei, że uda mi się bez snu dotrzeć na metę.

W Majdanie Królewskim nie ma dla mnie nic ciepłego do jedzenia. Dostaję zimny makaron posypany cukrem, który z ledwością w siebie wciskam i to tylko z rozsądku bo wiem, że aby mi się dobrze jechało muszę przyjmować około 300 kcal na godzinę. Zjadam też kawałek sernika, który podchodzi mi do gardła ale nie dlatego, że był niesmaczny ale przez męczącą mnie zgagę, przez którą cały poniedziałek będę jechać bekając na głos jak świnia :D Spotykam tutaj Adama Biczaka, który po godzinnej drzemce, szykuje się do dalszej drogi. Ściągam z siebie mokre spodnie i skarpety, które Adam kładzie mi przy grzejniku, dzięki czemu po 30-minutowym leżakowaniu pod 2 kocami i 2 kołdrami mogę ubrać suchutkie (dzięki Adaś :)) Tutaj też mam nadzieję, że na kolejnych punktach uda mi się go dogonić. Niestety, jak się później okaże, Adama zobaczę dopiero na mecie. W Majdanie spotykam też Kota z Wilkiem i ekipę Jelony, którzy wyruszają przede mną. Teraz, z perspektywy czasu, stwierdzam, że trzeba było się tam przespać, tym bardziej, że było w miarę cicho a przede wszystkim ciepło. Ale czasu nie cofnę, mogę jedynie wyciągnąć wnioski na przyszłość, że dwie nocki bez snu to dla mnie zdecydowanie za dużo.

Ciężko mi było wygrzebać się ale czas zaczął się jakoś szybko kurczyć. Do kolejnego punktu za Rzeszowem (PK12, 860 km) docieram nawet w nienajgorszym stanie o 11:52, chociaż nadal w przelotnych deszczach i z okropną zgagą, przez którą nawet popękał mi język. Zgaga, jak i męczące mnie później (od Brzozowa) wymioty to były najgorsze rzeczy jakie mnie spotkały na maratonie. Ciul z tym, że nie miałam siły jechać. A nie miałam siły bo przez problemy żołądkowe nie mogłam jeść i pić a każda próba przełknięcia czegokolwiek kończyła się odruchem wymiotnym. Kwestię deszczu, zimna, czy senności to już nawet pomijam. Byłam zafiksowana na dotarcie do mety bez wględu na okoliczności i te ostatnie kilometry przejechałam tylko i wyłącznie siłą woli. Teraz, przekonałam się w końcu co to znaczy bo do tej pory trudno było mi sobie to wyobrazić, że tak właśnie można. Mózg kompletnie mi się wyłączył i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić do lekarza wyścigu, żeby pomógł mi w moich problemach z żołądkiem. Jak się później dowiem, część osób taką pomoc otrzymało, część jednak nie, bo lekarz był już na innym punkcie. Część osób wycofała się z maratonu właśnie przez problemy gastryczne. Na punkcie humor mi nadal dopisuje i nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy. Dostaję tutaj zimne pierogi ruskie i gdy biorę pierwszego kęsa wszystko podchodzi mi do gardła. Opanowuję jakoś wymioty i żeby poprawić sobie nastrój myję zęby i poprawiam makijaż, który, mimo, iż wodoodporny, mocno ucierpiał przez deszczową aurę. A skoro poprawiam makijaż to znaczy, że wszystko jeszcze gra ;) Od Hansglopke dostaję z kolei słuchawki do MP3 (moje popsuły się  już pierwszego dnia, nad czym ogromnie ubolewałam i przez co podczas solowej jazdy muzyki słuchałam z głośniczka :D) i chyba tylko dzięki energetycznym dźwiękom Freedom Call przetrwałam kolejne kilometry.

Gdy wyjeżdżam z punktu, na pierwszym zakręcie muszę szukać krzaczków i to jest pierwszy znak, że mój żołądek miał już serdecznie dość tego maratonu. Krzaczków nie było ale była stacja benzynowa, z której profilaktycznie kradnę zwitek papieru toaletowego :D Do Brzozowa (PK13, 15:55) jadę w strasznych męczarniach zatrzymując się średnio co 10 km, a za każdym razem gdy się zatrzymuję mijający mnie maratończycy pytają czy wszystko w porządku. Za każdym razem odpowiadam jak automat, że tak i że nie mają się mną przejmować bo ja generalnie jeżdżę sobie wolno. Ale w skrytości ducha myśli moje były najczarniejsze z możliwych, chociaż o wycofaniu mowy nie było !!! Przed Brzozowem opadam z sił, zatrzymuję się w jakiejś wiosce na chodniku i kładę głowę na kierownicy. Podchodzi do mnie jakiś miły pan, zagaduje, mówi, że do punktu już niedaleko itd. Jestem mu wdzięczna za tę chwilę rozmowy bo przynajmniej mam pretekst, żeby odpocząć. Uśmiecham się i mówię mu wesoło, że już nie daję rady ale dojadę na tę cholernę metę choćbym się miała czołgać z rowerem na plecach. Życzy mi powodzenia, ruszam. Do Brzozowa (PK13, 15:55, 904km) docieram kompletnie zgnojona i bez sił.

Tam spotykam jakieś znajome twarze  chociaż nie jestem w stanie sobie przypomnieć czyje. Pani z obsługi parzy mi herbatę miętową a ja proszę ją, żeby mnie obudziła za godzinę - muszę się w końcu przespać. 904 km bez snu to mój rekord i szczerze mówiąc nie mam kompletnie ochoty, żeby go pobić. Gdy kładę się na materacu momentalnie widzę gwiazdy a cały świat wiruje wokół mnie. Lecę do kibla i o mało co nie wymiotuję na drzwi. Czytając to ktoś sobie może pomśleć, po co się tak katować? Bez sensu. Trzeba było zrezygnować. Otóż nie. Miałam swój osobisty powód, dla którego wzięłam udział w tym maratonie i od samego początku wiedziałam, że muszę dotrzeć na metę, niezależnie od wszystkiego co mnie po drodze spotka. Do wycofania się mogła mnie zmusić tylko i wyłącznie awaria roweru czy poważna kontuzja uniemożliwiająca jakiekolwiek poruszanie się o własnych siłach. Musiałam to zrobić a mając jeszcze tylko 100 km do mety, tym większa była moja wola walki, chociaż, gdy piszę te słowa, nadal nie ogarniam jak to możliwe, że miałam w sobie tyle siły. I chyba nigdy tego nie ogarnę.

Gdy zwymiotowałam zrobiło mi się lżej na żołądku i szybko odpłynęłam na materacu pod stertą kocy, mówiąc jeszcze skautowi dobranoc ;) Godzina minęła, jakby to napisał leszczyk, jak z piczy strzelił. Ale nowonarodzona jakoś się nie obudziłam (a w zasadzie obudziły mnie panie z obsługi). Chwytam 2 kromki suchego chleba na drogę (bo nadal jedzenie mi nie przechodzi przez gardło), kilka cukierków, wypijam tylko herbatę miętową i ruszam.

Do ostatniego punktu w Ustrzykach Dolnych (PK14) mam wg rozpiski tylko 50 km ale jak się okazuje jest to ok. 70 km i te kilometry będą najcięższe w moim życiu. Trasa jest już mocno pagórkowata a ja nie mam siły robić podjazdów. Każdy podjazd to dla mnie Mount Everest. Póki daję radę to wjeżdżam ale nie działająca przednia przerzutka (już od długiego czasu) nie pozwala mi zrzucić na najmniejszą tarczę. Ile moge tyle wjeżdżam na średniej a czasami zatrzymuję się i zrzucam łańcuch ręką na najmniejszą. Ciągle przelotnie pada, jest dość zimno; nawet nie wiem kiedy zapada zmrok i dopada mnie znowu senność. Przez Sanok jakoś przejeżdżam bez trudu chociaż dobija mnie mocny podjazd na wyjeździe z miasta. Tutaj też coś mi odwala - nie wiem jakim cudem, ale ubzdurałam sobie, że przecież z Sanoka do Ustrzyk to już rzut beretem, raptem kilka kilometrów. Tylko te kilka km to było 40 !!!. Podjazd robię z buta ale idę nawet dziarskim tempem i nawet przyśpiewuję sobie od czasu do czasu dla zabicia czasu i monotonii. Zatrzymuje się jakiś samochód, w środku jadą dwie babeczki, które mówią mi, że do mety już niedaleko, pytają czy wszystko w porządku, czy potrzebuję pomocy i że jadą zgarnąć mamę jednej z nich. Ciekawe co to za pani, myślę sobie....

Lesko witam z nadzieją, że są to Ustrzyki. Większość podjazdów robię z buta. Raz, że nie mam już kompletnie siły do jazdy a dwa, że na rowerze zaczynam zasypiać. To chyba gdzieś tutaj zaczynam się trzaskać po twarzy i oblewać zimna wodą z bidonu, żeby odpędzić senność. Zaczynam mieć też omamy wzrokowe i słuchowe; jakaś tablica informacyjna wydaje mi się postawnym mężczyzną z teczką czekającym na autobus w środku nocy i pośrodku niczego a słupki drogowe zaczynąją do mnie przemawiać w różnych językach. Zabawne te Bieszczady :) Idę jednak do przodu a moją jedyną myślą jest punkt w Ustrzykach. Już nawet nie zwracam uwagi na deszcz, na to, że jadę zygzakiem, czy na bolący żołądek. W mojej głowie jest tylko jedna myśl - położyc się spać na punkcie.

Jakimś cudem docieram do Leska, wbijam na pierwszą z brzegu stację, którą obsługuje dwóch panów. Muszę wyglądać strasznie bo mimo, że nie ma tam możliwości kupna herbaty, panowie robią mi swoją prywatną z dużą ilością cukru. Spędzam tam jakies 15 minut, trochę rozmawiam o maratonie, proszę o kibicowanie numerkowi 276 i upewniam się przynajmniej 10 razy w którą stronę mam dalej jechać. Odcinka z Leska kompletnie nie pamiętam, poza tym, że pod górę szłam, a każda próba wskoczenia na siodło to był straszny ból mięśni. Jak dobrze, że była noc i nikt nie widział mojej wykrzywionej z wysiłku twarzu. Kilka razy poryczałam się jak dziecko solidaryzując się z płaczącym niebem bo innego wytłumczenia dla tego płaczu nie znajduję. Umysł jeszcze mi chyba jakoś jednak pracował bo w końcu, o 23:40 zameldowałam się w trupiarni na PK14, w Ustrzykach Dolnych sama w to nie wierząc.

Tutaj znowu spotykam znajome twarze, w tym wygrzebującą się spod koca ratunkowego (otrzymanego od skauta) Agnieszkę Mielcarek. Wskakuję na jej miejsce i przytulam się do śpiącej w śpiworze Ireny. Na szczęście Irena o północy zbiera się do dalszej drogi więc mogę skorzystać z jej śpiworka. Proszę też obsługę, żeby obudziła mnie za 1,5 godziny bo planuję ruszyć dalej najpóźniej o 2-2:15. Gdy wstaję jestem trupem, ale żołądek mi się w końcu uspokoił na tyle, że mogę napić się ciepłej herbaty i popić to przepysznym sokiem z buraka i koktajlem bananowym. Wrzucam też trochę brzoskwiń. Bożeeee, ambrozja.....Każdy jednak łyk rodzi potworny ból przełyku i wpustu żołądka chociaż odruchy wymiotne w końcu ustępują. Tutaj też dzwoni do mnie kolega i mówi, że jak się tak źle czuję to mam zrezygnować. Szlag mnie trafia. Nie chcę z nim rozmawiać bo pieprzy jakieś farmazony. Mam zrezygnować 44 km przed metą? Nie ma mowy !!! Rozłączam się natychmiast.

Mam już dość samotnej walki z ciemnością, zimnem, deszczem i podjazdami. Z punktu ruszam o 2:15 w towarzystwie Euzebego, którego poznałam i z którym jechałam kawałek na Maratonie Podróżnika. "Jestem w dobrych rękach" myślę sobie i to mi dodaje kurażu. Tutaj też przestaje mnie w końcu boleć noga i już wiem, że uda mi się dojechać do mety. Te ostatnie kilometry to była droga przez mękę, ale Euzeby cierpliwie znosił moje powolne tempo. Doradził też, żebym zrzuciła łańcuch na najmniejszą zębatkę i już nie próbowała zmieniać biegów lewą klamkomanetką bo i tak nie mam siły dokręcać na zjazdach. To była słuszna decyzja. Tyle ile mogłam tyle podjeżdżałam a jak nie mogłam to szłam a w tych nocnych spacerkach miałam wiernego i przesympatycznego towarzysza.

Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, o rowerach, o Euzebego wyprawach, o pracy, o rodzinie i to dzięki tym rozmowom mój umysł wkroczył na nowe obroty a senność jakoś odpuściła. To dzięki Euzebemu, dokładnie o 6 nad ranem, we wtorek, po prawie 69h (68:45:55) doczłapałam się do mety w Ustrzykach Górnych, pokonując dystans 1014 km, w tym 904 km bez snu i zajmując 219 miejsce w klasyfikacji generalnej, czyli mówiąc bez ogródek, grzejąc najbardziej odległe tyły stawki :D Za mną w pierwotnym limicie uplasowały się jeszcze tylko 2 dziady ;), 4 osoby (w tym 2 kobiety) przyjechały po limicie a 30 osób wycofało się z różnych przyczyn (głównie zatrucia pokarmowe). Dojechałam na metę zmagając się z bólem nogi, czołowym wiatrem, jadąc ok. 450 km w deszczu, przechodzącym w ulewy i a potem w przelotnych deszczach i mżawkach. Dojechałam walcząc z problemami żołądkowymi (które notabene trwały jeszcze prawie tydzień od zakończenia maratonu), sennością i własnymi słabościami. Ale zrobiłam to, w dużej mierze, dzięki temu, że jechałam w kategorii open a nie solo. I dlatego też solistom najbardziej gratuluję, chociaż gratulacje i owacje należą się każdemu uczestnikowi BBT :)


Książeczka BeBeTourowa :)

Podziękowania:

Dziękuję gorąco wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, że przejechałam BBT. Eranis za wsparcie duchowe, wszelakie rozmowy i ploteczki. Michussowi za dyskusje okołobebeturowe. Mamie za ogromną wyrozumiałość odnośnie mojego zboczenia rowerowego. Wszystkim tym, z którymi przejechałam mniejszą czy większą część trasy a byli to: Adam Biczak (około 740 km), jego kolega Mariusz i Piotr, Tereska Ostrowska, Krzysiek (skaut), Euzeby (obecnie DiDżej, 50 km z Ustrzyk Górnych na metę) i inne osoby, które na chwilkę podłączały się do grupki a których nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Serdecznie dziękuję moim kibicom, którzy w trasie dopingowali mnie swoimi smsami. A byli to: mama, brat z rodziną, Jurek57, rmk, merlin, Lea, Trollking, Lipciu71, csx, TeczowaMagia, Remik z Szamotuł, Najwspanialsi Sąsiedzi na Świecie, Patrysia, Lucynka, kaha, martwawiewiórka, Bitels, Transatlantyk, Krzysiek Piekarski i oczywiście Magik, który przed każdym maratonem czy innym ważnym wyjazdem z anielską cierpliwością ogarnia moją Delfinkę :) Ogromne podziękowania kieruję również do Andżeliki nie tylko za doping smsowy na trasie ale przede wszystkim za ogromną wiarę w moje możliwości.


Z Eranis na mecie przed wieczorną imprezką w Caryńskiej :)

Reasumując:

BBT to świetna impreza pod każdym względem, zarówno towarzyskim jak i sportowym oraz okazja do sprawdzenia granic swoich własnych możliwości. Jeszcze nigdy, nawet na P1000J nie zmasakrowałam się tak jak na tym maratonie. Emocje opadają, zaczynam analizować błędy jakie popełniłam oraz przede wszystkim wyciągać z tego wnioski na przyszłość. Czy pojadę w kolejnej edycji? Zdecydowanie tak. Tym razem aby poprawić wynik, popodziwiać Bieszczady za dnia a nie po nocach i po to, żeby jeszcze raz przeżyć tę wspaniałą przygodę, chociaż, nie ukrywam, iż z nadzieją, że przy sprzyjającej pogodzie. Nie jestem zadowolona ze swojego wyniku ostatecznego. Miałam szansę na zmieszczenie się w 60-65h ale pokonało mnie zatrucie pokarmowe, mocna, górska końcówka i brak dostatecznej kondycji. Nie bez znaczenia było też zarwanie nocek (przez cały maraton trwający od soboty do wtorku spałam tylko 2,5h) Ale satysfakcję i tak mam ogromną. Jechałam dla siebie, moje powody udziału w tej imprezie były mocno osobiste i nawet gdy zewsząd lała się woda a ja ciemną nocą szłam z rowerem po górach bijąc się po twarzy, żeby nie zasnąć ani na chwilę nie miałam myśli o tym, żeby się wycofać. Miałam swój konkretny cel do osiągnięcia, za wszelką cenę musiałam dostać się o własnych siłach na metę. Dotarłam. Zrobiłam to. I dlatego, cytując samą siebie z smsów wysłanych do moich wiernych kibiców, "strój BBTourowy będę nosić z dumnie podniesionym czołem, brzuchem wciągniętym i piersią cherlawą wypiętą" :)


Medalik okupiony nadludzkim wysiłkiem :)

Trasa:

Zaliczone gminy: wuchta ;)

PS. Wszystkim Czytelnikom dziękuję serdecznie za lekturę tego czytadełka :) A teraz czekam na krytykę ;)
PS.2. Z mety poszłam do hotelu gdzie po prysznicu wróciłam do Caryńskiej na śniadanie i spać poszłam dopiero o 12, także na brak snu chyba jestem dość odporna ;) A o 19 już się meldowałam na wieczornej imprezie ;) Spać poszłam ok. 1 w nocy a powrót do domu to już osobna historia ;)


;