Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi starszapani z niewielkiej wsi pod Poznaniem. Z Bajkstatem wykręciłam do tej pory bagatela 59092.11 kilometrów. W terenie bujam się mało i tyle w temacie. Jeżdżę z oszałamiającą prędkością średnią 18.58 km/h i się wcale nie chwalę bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Wykręcone przed BS:
2011: 5009,92 km,
2010: 4070,83 km
rainbow toursStatystyki zbiorcze na stronę
mapa olkuszaPogoda w Polsce na stronę

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy starszapani.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Nie ma lipy we wsi

Dystans całkowity:9333.38 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:427:47
Średnia prędkość:21.81 km/h
Maksymalna prędkość:66.00 km/h
Suma podjazdów:17857 m
Maks. tętno maksymalne:176 (93 %)
Maks. tętno średnie:135 (71 %)
Suma kalorii:27484 kcal
Liczba aktywności:58
Średnio na aktywność:160.92 km i 7h 30m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
1014.00 km 0.00 km teren
49:21 h 20.55 km/h:
Maks. pr.:58.30 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4672 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Bałtyk-Bieszczady Tour 2016.

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 30.08.2016 | Komentarze 31

O maratonie Bałtyk-Bieszczady Tour po raz pierwszy usłyszałam, a w zasadzie przeczytałam, kilka lat temu. Weszłam na czyjegoś bloga i kliknęłam kategorię BBT. Pamiętam do dziś jak mi wtedy szczęka z wrażenia opadła. Nie sądziłam, że w ogóle jest możliwe to przejechać a już samej siebie w takiej sytuacji nigdy nie wyobrażałam. Temat BBT powrócił dwa lata temu podczas wycieczki do Wrocławia, w której uczestniczyła Marzenka, Jurek57 i rmk. Marzena miała wziąć pierwszy raz udział w tym maratonie i szczerze ją wtedy podziwiałam jak i dopingowałam. Czas mijał a ja wkręcałam się coraz bardziej w dłuższe wypady, a temat BBT gdzieś tam mi zawsze chodził po głowie. Jesienią zeszłego roku postanowiłam, pod wpływem namów kilku osób, zapisać się na ten maraton. Wówczas myślałam sobie, że jak nie zrobię kwalifikacji to zrezygnuję a pieniądze za wpisowe jakoś odzyskam. Natomiast jak je zrobię to ostateczną decyzję podejmę w zależności od tego jak mi pójdzie i od ogólnego stanu zdrowia (czyt. ew. kontuzje) i nastawienia.

Kwalifikacje udało mi się zrobić na tegorocznym Maratonie Podróżnika, na którym jechało mi się rewelacyjnie (chociaż jeden poważny kryzys zaliczyłam). Miesiąc później jechałam Pierścień Tysiąca Jezior, na którym warunki pogodowe były okrutne i na którym dostałam w pierd....jak nigdy :D Pamiętam jakby to było dzisiaj, jak razem z Michussem stwierdziliśmy, że nie chcemy przeżywać tego samego na BBT i że się wypisujemy z tego interesu. Ale na mecie, jak już wszystko było za nami, zgodnie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść za ciosem i że walimy tego BeBeToura i już :) Wtedy też nie mieliśmy świadomości, że będziemy walczyć z podobnymi warunkami atmosferycznymi ale słowo się rzekło i w miniony czwartek około 20 meldowałam się już u Eranis w Szczecinie.

Tam, tradycyjnie, szeroko pojęta odnowa biologiczna i ploteczki :) Ze Szczecina do Świnoujścia jadę w piątek nad ranem (Eranis szła jeszcze do pracy i nie mogła mi towarzyszyć w podróży). W pociągu szybko dosiada filmowa ekipa ze Szczecinka, która ma filmować zawodników a więc tematów do rozmów nam nie brakowało. Mam też zaszczyt jako pierwsza z uczestników udzielić jej wywiadu ;)


Gwiazdorzę w Świnoujściu ;)

Jadę na kwaterę gdzie zostawiam niepotrzebne klamoty a potem do Hotelu Bryza gdzie mieści się biuro zawodów. Po zarejestrowaniu się nie mogę odmówić sobie przyjemności zrobienia wspólnego zdjęcia z Organizatorem i Komandorem Wyścigu Robertem Janikiem oraz Kierownikiem Trasy i zarazem Prezesem KS UZNAM Cezarym Dobrochowskim.


Z Robertem Janikiem i Cezarym Dobrochowskim.

Zjeżdżają się uczestnicy, sporo jest znajomych ale poznaję też nowe osoby. Atmosfera zaczyna być podniosła. Umawiamy się jeszcze na piwko ale zanim pojedziemy na plażę z browarkiem, robię małą wycieczkę z Andrzejem (atlochowski). Po piwku jedziemy do sali teatralnej MDK gdzie odbywa się odprawa techniczna, po której uczestniczę w starcie honorowym połączonym z Masą Krytyczną. Wieczorem jeszcze pizza w towarzystwie Michussa i Eranis i lądujemy dość wcześnie na kwaterze, żeby na spokojnie się spakować i wyspać.

Śpi mi się wcale nie najgorzej, czym jestem niezmiernie i jednocześnie pozytywnie zaskoczona bo przed poprzednimi imprezami zawsze miałam nockę z głowy. Wyjeżdżam z kwatery około 8 rano i ze sporym zapasem czasu melduję się na Bieliku. Oddaję główny bagaż do samochodu, przepak na przyczepkę i idę do strefy montażu GPS. Jeszcze kilka fotek i......staję na linii startu a serce podchodzi do gardła :)


Na starcie maratonu Bałtyk-Bieszczady Tour (fot. Mariobiker).

Startuję o 9:15 a w mojej grupce jedzie m.in. Adam Biczak i Teresa Ostrowska (których miałam zaszczyt i przyjemność poznać na tegorocznym P1000J) a także Piotr. Tempo od samego początku mamy dość spokojne, trochę szybsze niż normalnie jeżdżę ale na maratonie wiadomo, trzeba zawsze spiąć poślady. Grupkę mam bardzo sympatyczną, gdy tempo robi się za mocne i dochodzi do 30 km/h trochę zwalniamy. Dużą tutaj rolę uspokajacza na większości kilometrów robił Adam za co serdecznie mu dziękuję :)
Początkowo jest mi nawet chłodno, czasami coś tam pokropi z nieba ale prognozy są optymistyczne i od samego początku plan jest taki, że robimy na maksa tyle kilometrów przy ładnej pogodzie ile się da ponieważ od poniedziałku miało już się rozpadać. Plan prawie wykonaliśmy, szkoda tylko, że pogoda nam się schrzaniła już w niedzielę w Żyrardowie.....


Jazda z taką grupką to czysta przyjemność. Od lewej: Piotr, Tereska i Adam :)


W czasie jazdy mam dość nieprzyjemną sytuację. Gdy nic za nami nie jedzie wyjeżdżam na chwilę na lewy pas chcąc zrobić grupce kilka fotek. Gdy zjeżdżam, w tym samym momencie, jak spod ziemi wyłania się wóz techniczny z krzyczącym z niego sędzią wyścigu grożącym mi karą czasową. Jest mi cholernie głupio, no bo taka wtopa i to na samym początku maratonu? Na szczęście grupka obiecuje się za mną wstawić u sędziego a ja sama od razu go przepraszam i błagam o wybaczenie na PK1 w Płotach (12:17). Jednak co urok osobisty to urok - sędzia wcale taki groźny już nie był i skończyło się nawet na wzajmenj wymianie uporzejmości ;)
Uzupełniamy płyny, jemy drożdżówkę i już sędzia każe nam wsiadać na rowery i zasuwać. No to jazda :) I...po chwili jesteśmy w Drawsku Pomorskim na PK2 (14:39). Tutaj spotykamy Agnieszkę, Jelonę, Czerkawa i inne osoby. 


Ładniejsza część maratonu. Od lewej: Agnieszka, moja skromna osoba i Jelonka :)

Zaczęło się robić cieplutko, dla mnie pogoda była idealna bo prawie 30C i nie wiem czemu inni narzekali na upały. Mi jechało się świetnie i nawet czołowy wiatr nie bardzo przeszkadzał ale główną zasługą było wiezienie się na kole przede wszystkim Adama :) Na punkcie, mimo pilnowania czasu, zlatuje nam około 30 minut. Tutaj też rozstajemy się z Tereską, która pompuje koło Zdziśkowi Lubińskiemu i jakoś nie może się zebrać do dalszej drogi. Ruszam więc z Adamem, Mariuszem i Piotrem i w tym składzie przejedziemy kolejne setki kilometrów. 

Na PK3 w Pile docieramy o 19:14. Czołowy wiatr i pagórki na Pojezierzu Drawskim i Wałeckim trochę dały nam w kość. Jest więc czas na uzupełnienie kalorii, płynów i odpoczynek. Dostaję tutaj makaron z sosem grzybowym i jakieś słodycze. Jest też okazja do zrobienia kilku zdjęć :)


Jechały z nami też Żubry chociaż Prażubra nie piły ;)

Ruszamy gdy zaczyna mi się robić już naprawdę chłodno. Wiatr wcale się nie uspokaja ale jedzie się nadal dobrze. Za Wyrzyskiem dopada nas mój najwierniejszy fan Jurek57, który na trasę przyjechał swoim samochodem. Witamy się i w drogę a Jurkowy samochód będziemy jeszcze kilka razy spotykać w drodze aż do samego Kruszyna :) 

Na PK4 w Kruszynie, który zorganizowany jest w Chacie Skrzata wpadamy o 23:10. Sędzia wskazuje mi gdzie dostanę jedzenie dla wegusiów, gdzie są przepaki i mówi mi co mam z nim zrobić gdy już niego skorzystam. Idziemy z chłopakami do salki i żeby wykorzystać czas gdy czekam na jedzenie - idę się ogarnąć do wucetu. W ruch idzie linomag i takie tam sprawy, przebieram też krótkie gatki na 3/4 bo w kolana zaczęło mi się już robić zimno. Spędzamy tutaj chyba z dobrą godzinę. Posiadówka była sympatyczna ale komu w drogę temu w drogę.


Moja męska obstawa BeBeTourowa. Od lewej: Piotr, Mariusz, ja i Adaś :)

Gdy tylko wsiadam na rower czuję mocny ból w lewej nodze. Odzywa mi się kontuzjowane pasmo biodrowo-piszczelowe ale dochodzi do tego coś jeszcze, czego nie potrafię zidentyfikować. Martwi mnie to okrutnie bo przede mną aż 7000 km a taki kawał drogi z bolącą nogą nie wyobrażam sobie jechać. Postanawiam więc jak to tylko możliwe oszczędzać bolącą kończynę i pedałować głównie prawą, tak by lewa miała możliwość odpoczynku. Średnio mądre to jest ale innego wyjścia nie mam jeśli chcę to przejechać. Z bólem nogi będę jednak niestety walczyć aż do Ustrzyk Górnych czyli ok. 650 km.
Wyjazd z Kruszyna to jakieś zakręcone serwisówki. Na jednej z nich mijamy zakręconego solistę, który przeoczył punkt. Biedak, musiał zawracać ponad 10 km z trasy. Odcinka do Torunia nie pamiętam. Chyba przez to, że większość trasy maratonu leciała po nudnych krajówkach a jazda nocą to ani widoki ani specjalne przeżycia.
PK5 (2:50) w Toruniu zorganizowany jest w Barze na Rozdrożu. Jest tu sporo osób, po niektórych widać zmęczenie. To chyba tutaj ratuję kogoś ketonalem :) Sama też łykam procha bo szybko zaczął mnie boleć tyłek (mój Magik, który serwisuje mi rower od serca napompompował mi oba koła) a i z nogą w porządku nie jest. Znowu coś jemy i pijemy i ruszamy w ciemną noc.


Na PK5 w Toruniu całkiem fajnie jest ;)

Odcinek do PK6 w Dębie Polskim (7:10, 450km) strasznie mi się dłuży. Najgorsze są okolice 6 nad ranem. Ale w końcu meldujemy się na punkcie, którego szefem jest Janek Doroszkiewicz, ten sam, który szefował na punkcie w Augustowie na P1000J i który obiecał, że zrobi wszystko co w jego mocy, żeby wegusie mieli co jeść na BBT. Obietnicę swoją dotrzymał i za co składam mu serdeczne podziękowania !!! :) Obsłużona jestem tutaj po królewsku. Dostaję zupę kalafiorową, makaron ze szpinakiem i paczkę z bananem i słodyczami na drogę. Tutaj też Janek namawia mnie na gorący prysznic za co jestem mu niezmiernie wdzięczna :) Adam idzie się położyć na 3 minuty a ja dowiaduję się o pierwszych problemach zdrowotnych niektórych uczestników maratonu. Poważne problemy ma m.in. Beata Tulimowska, która później zrezygnuje z dalszego uczestnictwa a ja sama jeszcze nie jestem świadoma, że podobne problemy i mnie dopadną.


Z szefem PK6 Jankiem Doroszkiewiczem :)

Tutaj też zaczynają się ze mnie śmiać, że wiecznie gadam i gadam na punktach. Tłumaczę więc, że dopóki gadam i żartuję to znaczy, że jedzie mi się świetnie i świetnie się bawię bo tak było jeszcze przez kilka setek kilometrów :)

Do Gąbina (PK7, 486km) wlatujemy w dobrych humorach o 9:56. To dobry czas, żeby napić się porannej kawy i zamienić kilka słów z odpoczywającym tutaj Michussem. To jest człowiek petarda. Wystartował dużo później ode mnie i to jeszcze w kategorii solo !!! 


Z Michussem na PK7 w Gąbinie. Jak widać gęby uśmiechnięte :)

Spotykam też tutaj Stefana Piekarskiego poznanego na P1000J oraz Olafa, z którym przejechałam tegoroczny MP, i który BBT jedzie solo i to w obie strony, jak mi powiedział potem na mecie - bo lubi sobie jeździć rowerem :) Wspólne zdjęcie jest więc obowiązkowe :)


Z Olafem na PK7 w Gąbinie :)

Wiatr ciągle przeszkadzał ale ciągle, mimo całej nieprzespanej nocy, jedzie mi się dobrze. Chyba jeden kryzys związany z brakiem kofeiny mamy jakieś 20 km od punktu. Robimy więc krótką przerwę na stacji paliw. Kładę się na podłodze na 15 minut i wtedy czuję jak puchnę a wszystko zaczyna mnie swędzieć. Fantastycznie - na całym ciele dostaję okropnej wysypki ale na szczęście chłopcy są wyrozumiali więc specjalnie pięknie przy nich wyglądać nie muszę ;)

Do Żyrardowa (PK8, 558 km) wlatujemy w ostatniej chwili przed deszczem. Tutaj dostaję tosty z serem i gdy zajadam pierwszą porcję zaczyna lać. I tak już niestety będzie do samego końca maratonu. Wchodzimy do środka gdzie kłębi się tłum maratończyków. Jest między innymi Kot i .... Wilk. Co on tu robi? Przecież nie jest uczestnikiem maratonu? W sumie to nie moje sprawy, najważniejsze, żeby Kotu jechało się dobrze więc cieszę się nawet, że ma na nią oko :) 

Z Żyrardowa ruszamy w deszczu. Nie ma co siedzieć bo od siedzenia pogoda się nie poprawi. Ruszam tylko z Adamem (chyba, bo szczegółów nie pamiętam) ale niestety zapominam uzupełnić bidonów. Planujemy więc postój na punkcie w Grójcu (600km) gdzie ma być możliwość serwisowania roweru oraz ma to być miejsce odbywania kar czasowych. Do Grójca jedzie mi się ciężko. Mam jakiś kryzys, co rusz pobolewa mnie noga, chociaż pomogło obniżenie siodełka gdzieś w środku nocy. Psychicznie zaczyna mnie to jednak mocno dołować bo co jak co ale nie chcę sobie kompletnie załatwić odnóża, więc gdzieś tam z tyłu głowy wiem, że istnieje ryzyko wycofania się.

Do Grójca wjeżdżamy w ulewie. Punkt zamknięty, straciliśmy tutaj tylko cenny czas. Na szczęście do Białobrzegów (PK9) jeszcze tylko 30 km. Wpadamy tam o 18:37 przemoczeni do suchej nitki. Od samego początku planujemy z Adamem podbicie książeczek, uzupełnienie bidonów, zjedzenie jakiejś drożdżówki i "wyjazd z baru", żeby nie przesiadywać w mokrych ciuchach. Tutaj jest też Mariusz, który przyodziewa się w worki na śmieci i Piotr a także całkiem spora grupka innych osób, w tym Wilk z Kotem. Wyjeżdżamy. Nie ma co siedzieć. To chyba tutaj dołącza do nas Krzysiek (skaut), który sprawnie pilotuje nas przez okropny Radom, przed którym na chwilę zatrzymujemy się na stacji na RedBulla. Pije skaut, piję i ja bo powoli zaczyna dopadać mnie senność. Przejazd przez Radom to istny horror, co chwilę czerwone światła a do tego jazda zygzakami. Do tego ciągle pada a prognozy nie przewidują prognozy pogody.

Do Iłży (PK10, 698 km) docieramy już kompletnie zgnojeni ale w powiększonym składzie. Ciągle doskwiera mi noga ale mam też etapy gdzie wcale nie boli i wtedy jedzie mi się bardzo dobrze. W Iłży jest kupa ludzi. Na piętrze leżą ciała zmęczonych maratończyków, ktoś się kręci, inny próbuje spać, komuś daję ketonal, innemu czopka z diklofenakiem (ma się te sposoby na różne bolączki, hiehie). Dostajemy jedzenie a Beata Tulimowska przynosi mi przepak. Zdejmuję przemoczone ciuchy i ubieram na siebie długie, zimowe spodnie (jak dobrze, że je zapakowałam), suche koszulki i suchą kurtkę przeciwdeszczową. Na głowie ląduje czapka i osłona na kask a na buty naciągam ochraniacze neoprenowe. To tutaj ustalamy z Adamem, że nie śpimy (nie chciało mi się) i że walimy na metę ile się da, byle tylko posuwać się do przodu. W Iłży zlatuje nam ok. 2 godzin a gdy wychodzimy - leje deszcz a temperatura oscyluje w okolicach 13C. Nie muszę chyba mówić, że po 700km, jazda w deszczu i przy niskiej temperaturze jest koszmarem. Tutaj zaczynają się też pierwsze górki i pierwsze zjazdy, na których strasznie telepie z zimna. Zaczynam się obawiać, że najzwyczajniej w świecie się rozchoruję bo na zimno odporna kompletnie nie jestem.

Ponieważ każdemu z nas jest zimno postanawiamy przetrwać noc robiąc co ok. 30 km postój na stacji benzynowej na herbatę. Pierwszą stację witam z wielką ulgą i radością bo zaczynało mi się już jechać słabo, ale jeszcze jako tako dawałam radę. Na kolejnym pagórku, w okolicach Opatowa już ewidentnie zostaję w tyle. Chłopcy czekają na mnie na szczycie ale ponieważ szybko zaczynają marznąć a ja widzę, że ich mocno spowalniam mówię im, żeby jechali beze mnie bo to bez sensu. Nie bardzo chcą na to przystać ale jestem uparta i w końcu zostaję sama. Od tej pory to będzie już moja samotna walka przez jakieś 200 km z deszczem, nocą, zimnem i podjazdami.

Gdy zostaję sama jadę swoim tempem i mimo, że jadę wolno, cieszy mnie, że poruszam się do przodu a nie do tyłu ;) Po kolejnych 30 km zatrzymuję się wg pierwotnego planu na stacji. Tutaj biorę herbatę i coś do jedzenia, chociaż żarcie ledwo przechodzi mi przez spalony od męczącej mnie od wielu już godzin zgagi przełyk (jest to dla mnie novum bo nigdy w życiu na zgagę nie cierpiałam). Doznaję olśnienia i kupuję manti, który jednak nie pomaga. Co gorsze zaczynam mieć kłucia i skręty żołądka. Ale myślę sobie, że to kwestia tej cholernej zgagi i że w takim stanie jakoś się poturlam dalej.

Noc dłużyła mi się okrutnie. Na podjazdach jeszcze jakoś się kulałam chociaż deszcz i zimno mocno dały mi się we znaki. Niewiele też pamiętam z tego jak mi się udało dostać do Majdanu Królewskiego (PK11, 814 km, 7:38). Pamiętam tylko, że padał deszcz a świt powitałam z ogromną ulgą bo nawet senność ustąpiła. To była druga zarwana nocka na rowerze ale wtedy jeszcze miałam dużo nadziei, że uda mi się bez snu dotrzeć na metę.

W Majdanie Królewskim nie ma dla mnie nic ciepłego do jedzenia. Dostaję zimny makaron posypany cukrem, który z ledwością w siebie wciskam i to tylko z rozsądku bo wiem, że aby mi się dobrze jechało muszę przyjmować około 300 kcal na godzinę. Zjadam też kawałek sernika, który podchodzi mi do gardła ale nie dlatego, że był niesmaczny ale przez męczącą mnie zgagę, przez którą cały poniedziałek będę jechać bekając na głos jak świnia :D Spotykam tutaj Adama Biczaka, który po godzinnej drzemce, szykuje się do dalszej drogi. Ściągam z siebie mokre spodnie i skarpety, które Adam kładzie mi przy grzejniku, dzięki czemu po 30-minutowym leżakowaniu pod 2 kocami i 2 kołdrami mogę ubrać suchutkie (dzięki Adaś :)) Tutaj też mam nadzieję, że na kolejnych punktach uda mi się go dogonić. Niestety, jak się później okaże, Adama zobaczę dopiero na mecie. W Majdanie spotykam też Kota z Wilkiem i ekipę Jelony, którzy wyruszają przede mną. Teraz, z perspektywy czasu, stwierdzam, że trzeba było się tam przespać, tym bardziej, że było w miarę cicho a przede wszystkim ciepło. Ale czasu nie cofnę, mogę jedynie wyciągnąć wnioski na przyszłość, że dwie nocki bez snu to dla mnie zdecydowanie za dużo.

Ciężko mi było wygrzebać się ale czas zaczął się jakoś szybko kurczyć. Do kolejnego punktu za Rzeszowem (PK12, 860 km) docieram nawet w nienajgorszym stanie o 11:52, chociaż nadal w przelotnych deszczach i z okropną zgagą, przez którą nawet popękał mi język. Zgaga, jak i męczące mnie później (od Brzozowa) wymioty to były najgorsze rzeczy jakie mnie spotkały na maratonie. Ciul z tym, że nie miałam siły jechać. A nie miałam siły bo przez problemy żołądkowe nie mogłam jeść i pić a każda próba przełknięcia czegokolwiek kończyła się odruchem wymiotnym. Kwestię deszczu, zimna, czy senności to już nawet pomijam. Byłam zafiksowana na dotarcie do mety bez wględu na okoliczności i te ostatnie kilometry przejechałam tylko i wyłącznie siłą woli. Teraz, przekonałam się w końcu co to znaczy bo do tej pory trudno było mi sobie to wyobrazić, że tak właśnie można. Mózg kompletnie mi się wyłączył i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić do lekarza wyścigu, żeby pomógł mi w moich problemach z żołądkiem. Jak się później dowiem, część osób taką pomoc otrzymało, część jednak nie, bo lekarz był już na innym punkcie. Część osób wycofała się z maratonu właśnie przez problemy gastryczne. Na punkcie humor mi nadal dopisuje i nic nie zapowiada nadchodzącej katastrofy. Dostaję tutaj zimne pierogi ruskie i gdy biorę pierwszego kęsa wszystko podchodzi mi do gardła. Opanowuję jakoś wymioty i żeby poprawić sobie nastrój myję zęby i poprawiam makijaż, który, mimo, iż wodoodporny, mocno ucierpiał przez deszczową aurę. A skoro poprawiam makijaż to znaczy, że wszystko jeszcze gra ;) Od Hansglopke dostaję z kolei słuchawki do MP3 (moje popsuły się  już pierwszego dnia, nad czym ogromnie ubolewałam i przez co podczas solowej jazdy muzyki słuchałam z głośniczka :D) i chyba tylko dzięki energetycznym dźwiękom Freedom Call przetrwałam kolejne kilometry.

Gdy wyjeżdżam z punktu, na pierwszym zakręcie muszę szukać krzaczków i to jest pierwszy znak, że mój żołądek miał już serdecznie dość tego maratonu. Krzaczków nie było ale była stacja benzynowa, z której profilaktycznie kradnę zwitek papieru toaletowego :D Do Brzozowa (PK13, 15:55) jadę w strasznych męczarniach zatrzymując się średnio co 10 km, a za każdym razem gdy się zatrzymuję mijający mnie maratończycy pytają czy wszystko w porządku. Za każdym razem odpowiadam jak automat, że tak i że nie mają się mną przejmować bo ja generalnie jeżdżę sobie wolno. Ale w skrytości ducha myśli moje były najczarniejsze z możliwych, chociaż o wycofaniu mowy nie było !!! Przed Brzozowem opadam z sił, zatrzymuję się w jakiejś wiosce na chodniku i kładę głowę na kierownicy. Podchodzi do mnie jakiś miły pan, zagaduje, mówi, że do punktu już niedaleko itd. Jestem mu wdzięczna za tę chwilę rozmowy bo przynajmniej mam pretekst, żeby odpocząć. Uśmiecham się i mówię mu wesoło, że już nie daję rady ale dojadę na tę cholernę metę choćbym się miała czołgać z rowerem na plecach. Życzy mi powodzenia, ruszam. Do Brzozowa (PK13, 15:55, 904km) docieram kompletnie zgnojona i bez sił.

Tam spotykam jakieś znajome twarze  chociaż nie jestem w stanie sobie przypomnieć czyje. Pani z obsługi parzy mi herbatę miętową a ja proszę ją, żeby mnie obudziła za godzinę - muszę się w końcu przespać. 904 km bez snu to mój rekord i szczerze mówiąc nie mam kompletnie ochoty, żeby go pobić. Gdy kładę się na materacu momentalnie widzę gwiazdy a cały świat wiruje wokół mnie. Lecę do kibla i o mało co nie wymiotuję na drzwi. Czytając to ktoś sobie może pomśleć, po co się tak katować? Bez sensu. Trzeba było zrezygnować. Otóż nie. Miałam swój osobisty powód, dla którego wzięłam udział w tym maratonie i od samego początku wiedziałam, że muszę dotrzeć na metę, niezależnie od wszystkiego co mnie po drodze spotka. Do wycofania się mogła mnie zmusić tylko i wyłącznie awaria roweru czy poważna kontuzja uniemożliwiająca jakiekolwiek poruszanie się o własnych siłach. Musiałam to zrobić a mając jeszcze tylko 100 km do mety, tym większa była moja wola walki, chociaż, gdy piszę te słowa, nadal nie ogarniam jak to możliwe, że miałam w sobie tyle siły. I chyba nigdy tego nie ogarnę.

Gdy zwymiotowałam zrobiło mi się lżej na żołądku i szybko odpłynęłam na materacu pod stertą kocy, mówiąc jeszcze skautowi dobranoc ;) Godzina minęła, jakby to napisał leszczyk, jak z piczy strzelił. Ale nowonarodzona jakoś się nie obudziłam (a w zasadzie obudziły mnie panie z obsługi). Chwytam 2 kromki suchego chleba na drogę (bo nadal jedzenie mi nie przechodzi przez gardło), kilka cukierków, wypijam tylko herbatę miętową i ruszam.

Do ostatniego punktu w Ustrzykach Dolnych (PK14) mam wg rozpiski tylko 50 km ale jak się okazuje jest to ok. 70 km i te kilometry będą najcięższe w moim życiu. Trasa jest już mocno pagórkowata a ja nie mam siły robić podjazdów. Każdy podjazd to dla mnie Mount Everest. Póki daję radę to wjeżdżam ale nie działająca przednia przerzutka (już od długiego czasu) nie pozwala mi zrzucić na najmniejszą tarczę. Ile moge tyle wjeżdżam na średniej a czasami zatrzymuję się i zrzucam łańcuch ręką na najmniejszą. Ciągle przelotnie pada, jest dość zimno; nawet nie wiem kiedy zapada zmrok i dopada mnie znowu senność. Przez Sanok jakoś przejeżdżam bez trudu chociaż dobija mnie mocny podjazd na wyjeździe z miasta. Tutaj też coś mi odwala - nie wiem jakim cudem, ale ubzdurałam sobie, że przecież z Sanoka do Ustrzyk to już rzut beretem, raptem kilka kilometrów. Tylko te kilka km to było 40 !!!. Podjazd robię z buta ale idę nawet dziarskim tempem i nawet przyśpiewuję sobie od czasu do czasu dla zabicia czasu i monotonii. Zatrzymuje się jakiś samochód, w środku jadą dwie babeczki, które mówią mi, że do mety już niedaleko, pytają czy wszystko w porządku, czy potrzebuję pomocy i że jadą zgarnąć mamę jednej z nich. Ciekawe co to za pani, myślę sobie....

Lesko witam z nadzieją, że są to Ustrzyki. Większość podjazdów robię z buta. Raz, że nie mam już kompletnie siły do jazdy a dwa, że na rowerze zaczynam zasypiać. To chyba gdzieś tutaj zaczynam się trzaskać po twarzy i oblewać zimna wodą z bidonu, żeby odpędzić senność. Zaczynam mieć też omamy wzrokowe i słuchowe; jakaś tablica informacyjna wydaje mi się postawnym mężczyzną z teczką czekającym na autobus w środku nocy i pośrodku niczego a słupki drogowe zaczynąją do mnie przemawiać w różnych językach. Zabawne te Bieszczady :) Idę jednak do przodu a moją jedyną myślą jest punkt w Ustrzykach. Już nawet nie zwracam uwagi na deszcz, na to, że jadę zygzakiem, czy na bolący żołądek. W mojej głowie jest tylko jedna myśl - położyc się spać na punkcie.

Jakimś cudem docieram do Leska, wbijam na pierwszą z brzegu stację, którą obsługuje dwóch panów. Muszę wyglądać strasznie bo mimo, że nie ma tam możliwości kupna herbaty, panowie robią mi swoją prywatną z dużą ilością cukru. Spędzam tam jakies 15 minut, trochę rozmawiam o maratonie, proszę o kibicowanie numerkowi 276 i upewniam się przynajmniej 10 razy w którą stronę mam dalej jechać. Odcinka z Leska kompletnie nie pamiętam, poza tym, że pod górę szłam, a każda próba wskoczenia na siodło to był straszny ból mięśni. Jak dobrze, że była noc i nikt nie widział mojej wykrzywionej z wysiłku twarzu. Kilka razy poryczałam się jak dziecko solidaryzując się z płaczącym niebem bo innego wytłumczenia dla tego płaczu nie znajduję. Umysł jeszcze mi chyba jakoś jednak pracował bo w końcu, o 23:40 zameldowałam się w trupiarni na PK14, w Ustrzykach Dolnych sama w to nie wierząc.

Tutaj znowu spotykam znajome twarze, w tym wygrzebującą się spod koca ratunkowego (otrzymanego od skauta) Agnieszkę Mielcarek. Wskakuję na jej miejsce i przytulam się do śpiącej w śpiworze Ireny. Na szczęście Irena o północy zbiera się do dalszej drogi więc mogę skorzystać z jej śpiworka. Proszę też obsługę, żeby obudziła mnie za 1,5 godziny bo planuję ruszyć dalej najpóźniej o 2-2:15. Gdy wstaję jestem trupem, ale żołądek mi się w końcu uspokoił na tyle, że mogę napić się ciepłej herbaty i popić to przepysznym sokiem z buraka i koktajlem bananowym. Wrzucam też trochę brzoskwiń. Bożeeee, ambrozja.....Każdy jednak łyk rodzi potworny ból przełyku i wpustu żołądka chociaż odruchy wymiotne w końcu ustępują. Tutaj też dzwoni do mnie kolega i mówi, że jak się tak źle czuję to mam zrezygnować. Szlag mnie trafia. Nie chcę z nim rozmawiać bo pieprzy jakieś farmazony. Mam zrezygnować 44 km przed metą? Nie ma mowy !!! Rozłączam się natychmiast.

Mam już dość samotnej walki z ciemnością, zimnem, deszczem i podjazdami. Z punktu ruszam o 2:15 w towarzystwie Euzebego, którego poznałam i z którym jechałam kawałek na Maratonie Podróżnika. "Jestem w dobrych rękach" myślę sobie i to mi dodaje kurażu. Tutaj też przestaje mnie w końcu boleć noga i już wiem, że uda mi się dojechać do mety. Te ostatnie kilometry to była droga przez mękę, ale Euzeby cierpliwie znosił moje powolne tempo. Doradził też, żebym zrzuciła łańcuch na najmniejszą zębatkę i już nie próbowała zmieniać biegów lewą klamkomanetką bo i tak nie mam siły dokręcać na zjazdach. To była słuszna decyzja. Tyle ile mogłam tyle podjeżdżałam a jak nie mogłam to szłam a w tych nocnych spacerkach miałam wiernego i przesympatycznego towarzysza.

Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, o rowerach, o Euzebego wyprawach, o pracy, o rodzinie i to dzięki tym rozmowom mój umysł wkroczył na nowe obroty a senność jakoś odpuściła. To dzięki Euzebemu, dokładnie o 6 nad ranem, we wtorek, po prawie 69h (68:45:55) doczłapałam się do mety w Ustrzykach Górnych, pokonując dystans 1014 km, w tym 904 km bez snu i zajmując 219 miejsce w klasyfikacji generalnej, czyli mówiąc bez ogródek, grzejąc najbardziej odległe tyły stawki :D Za mną w pierwotnym limicie uplasowały się jeszcze tylko 2 dziady ;), 4 osoby (w tym 2 kobiety) przyjechały po limicie a 30 osób wycofało się z różnych przyczyn (głównie zatrucia pokarmowe). Dojechałam na metę zmagając się z bólem nogi, czołowym wiatrem, jadąc ok. 450 km w deszczu, przechodzącym w ulewy i a potem w przelotnych deszczach i mżawkach. Dojechałam walcząc z problemami żołądkowymi (które notabene trwały jeszcze prawie tydzień od zakończenia maratonu), sennością i własnymi słabościami. Ale zrobiłam to, w dużej mierze, dzięki temu, że jechałam w kategorii open a nie solo. I dlatego też solistom najbardziej gratuluję, chociaż gratulacje i owacje należą się każdemu uczestnikowi BBT :)


Książeczka BeBeTourowa :)

Podziękowania:

Dziękuję gorąco wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, że przejechałam BBT. Eranis za wsparcie duchowe, wszelakie rozmowy i ploteczki. Michussowi za dyskusje okołobebeturowe. Mamie za ogromną wyrozumiałość odnośnie mojego zboczenia rowerowego. Wszystkim tym, z którymi przejechałam mniejszą czy większą część trasy a byli to: Adam Biczak (około 740 km), jego kolega Mariusz i Piotr, Tereska Ostrowska, Krzysiek (skaut), Euzeby (obecnie DiDżej, 50 km z Ustrzyk Górnych na metę) i inne osoby, które na chwilkę podłączały się do grupki a których nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Serdecznie dziękuję moim kibicom, którzy w trasie dopingowali mnie swoimi smsami. A byli to: mama, brat z rodziną, Jurek57, rmk, merlin, Lea, Trollking, Lipciu71, csx, TeczowaMagia, Remik z Szamotuł, Najwspanialsi Sąsiedzi na Świecie, Patrysia, Lucynka, kaha, martwawiewiórka, Bitels, Transatlantyk, Krzysiek Piekarski i oczywiście Magik, który przed każdym maratonem czy innym ważnym wyjazdem z anielską cierpliwością ogarnia moją Delfinkę :) Ogromne podziękowania kieruję również do Andżeliki nie tylko za doping smsowy na trasie ale przede wszystkim za ogromną wiarę w moje możliwości.


Z Eranis na mecie przed wieczorną imprezką w Caryńskiej :)

Reasumując:

BBT to świetna impreza pod każdym względem, zarówno towarzyskim jak i sportowym oraz okazja do sprawdzenia granic swoich własnych możliwości. Jeszcze nigdy, nawet na P1000J nie zmasakrowałam się tak jak na tym maratonie. Emocje opadają, zaczynam analizować błędy jakie popełniłam oraz przede wszystkim wyciągać z tego wnioski na przyszłość. Czy pojadę w kolejnej edycji? Zdecydowanie tak. Tym razem aby poprawić wynik, popodziwiać Bieszczady za dnia a nie po nocach i po to, żeby jeszcze raz przeżyć tę wspaniałą przygodę, chociaż, nie ukrywam, iż z nadzieją, że przy sprzyjającej pogodzie. Nie jestem zadowolona ze swojego wyniku ostatecznego. Miałam szansę na zmieszczenie się w 60-65h ale pokonało mnie zatrucie pokarmowe, mocna, górska końcówka i brak dostatecznej kondycji. Nie bez znaczenia było też zarwanie nocek (przez cały maraton trwający od soboty do wtorku spałam tylko 2,5h) Ale satysfakcję i tak mam ogromną. Jechałam dla siebie, moje powody udziału w tej imprezie były mocno osobiste i nawet gdy zewsząd lała się woda a ja ciemną nocą szłam z rowerem po górach bijąc się po twarzy, żeby nie zasnąć ani na chwilę nie miałam myśli o tym, żeby się wycofać. Miałam swój konkretny cel do osiągnięcia, za wszelką cenę musiałam dostać się o własnych siłach na metę. Dotarłam. Zrobiłam to. I dlatego, cytując samą siebie z smsów wysłanych do moich wiernych kibiców, "strój BBTourowy będę nosić z dumnie podniesionym czołem, brzuchem wciągniętym i piersią cherlawą wypiętą" :)


Medalik okupiony nadludzkim wysiłkiem :)

Trasa:

Zaliczone gminy: wuchta ;)

PS. Wszystkim Czytelnikom dziękuję serdecznie za lekturę tego czytadełka :) A teraz czekam na krytykę ;)
PS.2. Z mety poszłam do hotelu gdzie po prysznicu wróciłam do Caryńskiej na śniadanie i spać poszłam dopiero o 12, także na brak snu chyba jestem dość odporna ;) A o 19 już się meldowałam na wieczornej imprezie ;) Spać poszłam ok. 1 w nocy a powrót do domu to już osobna historia ;)


Dane wyjazdu:
623.00 km 0.00 km teren
28:26 h 21.91 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3981 m
Kalorie: 7983 kcal
Rower:Delfinka

Pierścień Tysiąca Jezior.

Niedziela, 3 lipca 2016 · dodano: 07.07.2016 | Komentarze 18

Pierścień Tysiąca Jezior to maraton, którego nienawidzisz będąc w trasie i za którym tęsknisz jak za poranną kawą z mlekiem gdy siedzisz w domu i wracasz do niego wspomnieniami.

W tegorocznej, już piątej edycji maratonu, wzięłam udział z wielką ochotą. Od dłuższego czasu nie mogłam się doczekać aż zmierzę się z tym dystansem. Po Maratonie Podróżnika nie bałam się sześćsetki. Mówiłam sobie, że skoro dałam radę "walnąć" pięćset po górach to 100 km w tę czy tamtą stronę nie stanowi dla mnie żadnej różnicy. Co prawda ostrzegano mnie przed trudnością tej trasy ale w życiu nie pomyślałabym, że będzie tam milion razy gorzej niż w górach. Najwyraźniej czasami nie warto wiedzieć co człowieka czeka.

Oczywiście miałam swoje obawy. Przez ostatni miesiąc bardzo dokuczał mi ból mięśni pleców i kręgosłupa. Ostatnie moje weekendowe trasy właśnie ze względu na owe boleści były dla mnie koszmarem. Z jednej strony bałam się, że jeżdżąc mało spadnie mi kondycja, z drugiej jednak wiedziałam, że muszę odpocząć i porządnie się zregenerować. Jednym słowem dużo spałam, mało jeździłam. Opłaciło się, bowiem ani na samym Pierścieniu ani po maratonie żadne z tych boleści nie wystąpiły.

W końcu nadszedł długo wyczekiwany weekend. Do bazy maratonu docieram z Elizium, Rapsikiem i Śrubą. Czas upływa szybko, a im jesteśmy bliżej bazy tym nasze rozmowy bardziej skupiają się na ukształtowaniu terenu. Zachęcająco to nie wygląda. Chłopcy wyrzucają mnie w Agroturystyce Siedlisko Podgórze, uroczym miejscu z przemiłymi gospodarzami (z całego serca mogę polecić to miejsce). Jest tam już prawie komplet gości w tym Michuss i Eranis, Zdzisiek, Stefan i Krzysiek Piekarscy, Krzysztof Kałużny, Darek Janaczek, Adam i inni, których imion (przepraszam) nie pamiętam.

Po zapoznaniu się ze wszystkimi wraz z Michussami i Darkiem jadę kilka kilometrów do bazy. Humory dopisują a to najważniejsze. W bazie gwar jak w sobotę rano na jarmarku. O 18 odprawa techniczna, potem pogaduszki i zwijamy się na nocleg. Nockę mam z głowy. Mimo, że mam jednoosobowy apartament i wygód wszelakich mi nie brakuje - nie mogę zasnąć. A jak już zasypiam to śni mi się, że nie śpię. Budzę się półprzytomna o 5. Nie ma co się wylegiwać w łóżku - i tak już nie pośpię. Po obfitym i niezwykle smacznym śniadaniu w towarzystwie gospodarzy i innych uczestników maratonu, ruszam sama do bazy. Spotykam kahę i emesa, robimy fotki. Potem montaż nadajnika GPS, start 3 różnych grup i w końcu moja kolej.


(fot. K. Kubicka)

PK1 - 41 km - Babiak (9:40)

Startuję o 8:05 w kilkuoosobowej grupie (Roman Węglarski, Małgorzata Kubicka, Zbigniew Kaczmarek, Marek Zadworny, Krzysztof Hamułka, Barbara Węglarska) i jedziemy spokojnym tempem na start ostry. Tam czekamy dłuższą chwilę aż puszczona zostanie grupka wcześniejsza. W końcu ruszamy i my i od razu ogień. Od razu też czuję, że tempo jest dla mnie za mocne. Nawet na kole jest mi ciężko się utrzymać. Wiem, że muszę zwolnić ale grupka ciśnie a Krzysiek mówi, że jedziemy grupką i jako grupka zajedziemy na metę. To bardzo miłe z jego strony ale ja i tak czuję, że dla mnie to bez sensu. Trasa od samego początku jest mocno pagórkowata, wiatr wieje w twarz, jest dość gorąco chociaż jeszcze zatęsknię za tymi temperaturami a mi jedzie się źle. 5 km przed pierwszym punktem odpuszczam i odpadam. Odtąd pojadę dalej sama a z resztą grupy będę się część trasy tasować w różnych miejscach. Na punkcie spędzam 7 minut. Podbijam książeczkę, uzupełniam płyny, biorę dodatkową butlę z izotonikiem i na swoje nieszczęście - niedojrzałego banana.

PK - 98 km - Reszel (12:16)

Z punktu ruszam sama, chwilę później zjadam banana i to był błąd. Od razu zaczyna mnie boleć żołądek. Co gorsza, ponieważ siłą woli podkręcam trochę tempo, dopada mnie obustronna kolka i ból podbrzusza. Szlag by to trafił. Muszę zwolnić. Toczę się więc powoli, upał przybiera na sile, wiatr wydaje się być coraz silniejszy i coraz bardziej przeszkadza. Nadal jedzie mi się źle i zaczynam zastanawiać się czy dam radę. W Lidzbarku Warmińskim spotykam Kaśkę z kolejnej grupki, która zastanawia się, w którą stronę zjechać z ronda. Proponuje wspólną jazdę i zmiany co kilka minut. Przystaję chętnie, gdy chowam się za Kaśką jedzie mi się znośnie, gdy wychodzę na zmianę jedzie się gorzej. Upał, pagóry, wmordewind i tak całą drogę. Ponieważ ból brzucha mi nie przechodzi zwalniam a Kaśka szybko znika na horyzoncie. Dalej jadę sama, mijają mnie kolejni kolarze, w tym chyba nawet Ci z kategorii solo. Ale to działa deprymująco. No nic. Biorę się w garść, boleści w końcu mijają, podkręcam tempo, dopadam Kaśkę i już dalej jedziemy razem. W międzyczasie dopada nas Pająk na swojej poziomce, ale nasze tempo jest dla niego zbyt powolne. Szybko znika i Pająk i jego poziomka. Wpadamy na punkt. Tam znowu książeczki, picie, drożdzówka, siku, odpoczynek w cieniu Ratusza. Tutaj też dojeżdżają Michussy, z którymi umówiłam się, że pojedziemy wspólnie trasę, i którzy mają mnie dopaść w jej trakcie. Ruszam z Kaśką zanim oni zdążą napełnić bidony.

PK3 - 153 km - Sztynort/Harsz (15:05)

Droga do PK3 dłuży mi się okrutnie chociaż niewiele z tego odcinka pamiętam. Jakieś cholerne pagóry, upał, wmordewind i tak w kółko. Jadę razem z Kaśką i na punkt wpadamy razem. Punkt usytuowany jest na plaży. Od razu biorę kanapkę i wskakuję do zimnej wody. Piorę też koszulkę, którą całą mokrą zakładam na siebie. Gdy tak sterczę w wodzie dołącza do mnie Radosny RadoSlav i Ania z Lublina :) Upał jest nieprzeciętny nawet dla takiego zmarzlucha jak ja. Pijemy, jemy, uzupełniamy bidony, robimy kilka zdjęć i ....nie chce się ruszać jak cholera. Woda w jeziorze kusi okrutnie ale.....



PK4 - 218 km - Gołdap (18:50)

Kuźwa, znowu mam pisać to samo? Upał, wiatr w pysk, podjazdy, podjazdy, upał, wiatr w pysk, masakra, rzeźnia itd.?
Przed Gołdapią, w Baniach Mazurskich już nie daję rady. Gdy widzimy odpoczywających koksów z Kórnika zatrzymujemy się pod sklepem na chwilę odpoczynku. Biorę loda i RedBulla. Od razu stawia mnie to na nogi. Dociera kilka osób, w tym Rado, Ania, Michussy. Z Bań ruszamy więc w powiększonym składzie. Docieramy do Gołdapii po drodze gubiąc Kaśkę? Tam rozwalamy się na środku trawnika, uzupełniam płyny (niestety nagrzane od słońca), podbijam pieczątkę, coś jem ale nie wiem co. Michuss ratuje mnie lodzikiem. Ruszamy w trójkę, nie ma co siedzieć.

PK5 - 273 km - Rutka-Tartak (21:39)

Upał, wiatr w pysk, podjazdy, podjazdy, upał, wiatr w pysk, masakra, rzeźnia, podjazdy, podjazdy, podjazdy......

Jedzie mi się coraz gorzej ale Michuss dzielnie przecina powietrze więc staram się jak mogę trzymać jego koło. Na podjazdach mi odjeżdża a jadąca za mną Agnieszka - często wyprzedza. Góry wydają mi się coraz większe, podjazdy coraz dłuższe. Na 260 km dostaję kolejnego motywującego smsa od mamy, że na pewno dam radę. Nie wiem. Zaczynam w to poważnie wątpić. W pewnej chwili zaczynam nawet płakać z wysiłku i swojej bezsilności. Do punktu tylko kilkanaście kilometrów, żeby się pozbierać wmawiam sobie, że teraz już na pewno będzie płasko, że zacznie się trochę ochładzać, że zaraz będzie noc a w nocy na pewno nadrobię kiepski czas. Szybko się ogarniam a jak zaczyna się wspaniały zjazd i w oddali, w dole majaczy punkt - wiem, że będzie dobrze. Na punkcie dostaję wegetariańskie żarcie, zaliczam toaletę, podbijam książeczkę, uzupełniam płyny. Trochę nam tutaj czasu zlatuje, temperatura w końcu spadła poniżej 30C. Ponieważ na zjeździe marznę postanawiam ubrać długie legginsy i wiatrówkę. Tutaj też dojeżdża między innymi Rado, Ania, Krzysiek Piekarski, Kaśka. W tym (a może w powiększonym składzie) ruszamy w ciemną noc.

PK6 - 310 km - Sejny (24:09)

Ponieważ wmówiłam sobie, że będzie płasko to na dzień dobry rozczarowuje mnie okrutny podjazd. Wiatr zaczyna powoli zmieniać kierunek ale chyba trochę słabnie. Na podjeździe dopada nas burza. Michussy odjeżdżają, ja wraz z kilkoma osobami, zakładam kurtkę przeciwdeszczową, osłonę na kask i chowam elektronikę do worka. Następne zdjęcie zrobię dopiero na mecie. Na trasie do Sejn deszcz dopadł nas tylko raz, ale jaki on był orzeźwiający to głowa mała :) W końcu Sejny, kawa, jedzenie (?), przemiła obsługa ostrzegająca nas przed załamaniem pogody. Ruszamy większą ekipą, w końcu jedzie się świetnie, raz prowadzi Michuss, raz ja, wychodzi na prowadzenie Ania i Rado i tak w kółko. Mam nawet wrażenie, że się jakoś wypłaszczyło, a może to tylko złudzenie? A może to w końcu ochłodzenie mnie ożywiło? Nieważne. Ważne, że od tej pory, mimo czołowego wiatru, deszczu i ulew, ani razu nie zaliczyłam kryzysu psychicznego. Od tego czasu wierzę, że uda mi się dotrzeć na metę.

PK7 - 353 km - Augustów (2:25)

W błyskach szalejącej gdzieś w oddali burzy docieramy do Augustowa (nasza grupka zdążyła się już porwać). Tam dosiadamy się do Kórnickich Koksów. Rapsik wygląda coś nieciekawie. Bidulek prawie zasypia na stole. Niestety na tym punkcie nie ma dla mnie bezmięsnego jedzenia. Dostaję zimny, suchy makaron i zestaw surówek. Całość od serca posypane solą i cukrem !!! Cudem nie zwróciłam tego co mi podano. Na szczęście obsługa jest przemiła. Dostaję sam makaron, zjadam i nie marudzę. Zawsze to coś. Brak ciepłego żarcia rekompensuje mi przepyszny, domowy kompot truskawkowy i zapewnienia szefa punktu, że na BBT gdzie będzie obsługiwać punkt w Dąbiu Polskim za Włocławkiem sytuacja się nie powtórzy i że mam w tej sprawie nadal marudzić organizatorowi. Obsługa uwija się wokół nas jakbyśmy byli gwiazdami na czerwonym dywanie. Aż chce się żyć. Jeszcze kibelek, uzupełnienie bidonów, batony w kieszeń i w drogę.

PK8 - 438 km - Wydminy (7:34)

Wyjeżdżamy z Augustowa gdy już dnieje. Jaka krótka noc, myślę sobie. Centrum Augustowa jest rozkopane co zmusza nas, żebyśmy zsiedli z rowerów. Ech. Po każdym takim zejściu i wejściu na rower bolą nogi. Ale wystarczy chwila, żeby znowu się rozkręciły. Chwilę za miastem obrywamy deszczem. A niech to. Deszcz przechodzi w ulewę, ta w deszcz, ten w mżawkę i na końcu deszcz. Dłuży mi się ten odcinek jak diabli, ale na szczęście kryzysów nie mam. Kompletnie przemoczeni wpadamy na punkt w Wydminach. Punkt zorganizowany jest w Zajeździe. Jak tu ciepło !!! Dostaję w końcu wegetariański, gorący barszczyk i bułkę z żółtym serem. Jezusy.....ale mi smakuje. Tutaj dociera też Kórnik. Jest ciepło, trochę wysychamy, ściągam z siebie mokre ciuchy i zakładam suchą bluzę. Przed wyjazdem ubieram na siebie wszystko co mam (poza wiatrówką, która jedzie w podsiodłówce). Czy pijemy tutaj kawę czy RedBulla? Coś chyba wypiliśmy bo mimo fatalnej pogody siły i ochota do jazdy mnie nie opuszczają.

PK9 - 517 km - Mrągowo (12:51)

Drogi do Mrągowa nie pamiętam, proszę o wybaczenie. Jedyne co pamiętam to wiatr, deszcz, ulewy, deszcz, ulewy, podjazdy i wszelkie możliwe kombinacje. 5 km przed miastem wyjeżdżamy na krajówkę. Leje jak z cebra a do pokonania jest morderczy podjazd. Nie mam siły z nim walczyć. Przechodzę na drugą stronę drogi i prowadzę rower. Bezpiecznie nie jest. Na drodze panuje duży ruch, a przejeżdżające z naprzeciwka auta, w tym TIRy, oblewają mnie wodą jakby mi było mało. Generalnie jest mi wtedy wszystko jedno. Liczy się tylko mini cel - zbliżający się punkt kontrolny.
W strugach deszczu lądujemy na punkcie znajdującym się w niewielkim pomieszczeniu EcoMariny. Jest tu kupa ludzi, każdy mokry od stóp do głów. Ładujemy się na górę gdzie jest ciut cieplej. Eranis udaje się skombinować jakiś ręcznik z brudownika a ja proszę jakiegoś gościa o koc. Gość jest ratownikiem więc myślałam, że bez problemu ten koc dostanę. Achaaa. Trochę trzeba było użyć uroku osobistego i różnorakich metod perswazji by złamać jego harde serce. Dostaję koc i owijam się nim od stóp do głów (przed wyjazdem przekazuję koc innemu kolarzowi). 2 gorące kubki barszczu, jakiś baton. Przychodzi do nas przemoczony kolarz. Pytamy go jak pogoda, odpowiada, że nie pada. Eranis zarządza - jedziemy !!! Szefowa każde, sługa musi.

PK10 - 565 km - Kikity (16:37)

Po wyjeździe z punktu od razu dopada nas deszcz no i tyle by było z tego okienka :D Droga do ostatniego punktu obfituje w podjazdy i drogi o beznadziejnej jakości. Jakieś kocie łby, jakieś szczeliny, momentami prędkość mi spada poniżej 10 km/h. Zaczyna mi się jechać źle ale o rezygnacji nie ma mowy !!! Jest jeszcze kupa czasu do limitu. Sms z informacją, że Wilk i Hipek się wycofali działa na mnie jak płachta na byka. Gadam sobie w myślach, że choćbym miała się czołgać w strugach deszczu z rowerem w pysku zajadę na tę metę i (przepraszam za wyrażenie) ch.... !!! W końcu przestaje padać ale wieje coraz mocniej. Nosz kur....!!! Od dłuższego czasu czuję też ból ścięgna przy prawej kostce (na szczęście nie jest to Achilles) i ból tyłka. Moi towarzysze też cierpią bolączki. Ratujemy się ketonalem forte. Najpierw łyka Aga, potem daję też Michussowi. Ja długo się opieram swoim tabletkom ale w końcu nie wytrzymuję jak Michussy mówią, że uśmierza ból dupy. Łykam i ja. Mija 10 minut i moja dupa jak nowo narodzona :D Zziębnięci docieramy na punkt w Kikitach. Punkt obsługuje dwóch młodych chłopaków. Dostaję przepyszną, najwspanialszą na świecie kawę, chociaż bez mleka. Chłopcy dają nam też swój własny chleb prezentując godną naśladowania postawę. Czas na nas. Do mety rzut beretem.

615 km - Meta (19:49)

Niby rzut beretem a jednak się dłuży i obfituje dla odmiany w podjazdy. Wpadamy do Dobrego Miasta a tam mały punkcik i kilka osób machających do nas z oddali. Zatrzymujemy się i dostajemy przepyszny świeżo wyciskany sok z arbuza. Normalnie ambrozja !!! Ktoś mi wciska batony w rękę, ktoś zagaduje. Nie ma co przedłużać. Ruszamy. Końcówka to jakiś terror psychiczny, wydaje mi się, że nie ma żadnych wypłaszczeń, ciągle te niekończące się pagóreczki i pagóry. Ostatnie kilometry pokonuję bezsensownie gapiąc się w licznik....ta droga nie ma końca.....

Przed samą metą ustawiamy się jeszcze obok siebie i tą skromną tyralierą przekraczamy jej linię. Wita nas gong, oklaski i gratulacje od kahy, emesa i organizatora. Parafka na liście, pieczątka w książeczce, dekoracja przez Roberta Janika, ściągnięcie niedziałającego od soboty GPSa i pamiątkowe zdjęcie :)



Czas jazdy brutto: 35:32:28
Limit czasowy: 40h (zwiększony przez organizatora ze względu na ciężkie warunki pogodowe do 42h a wg info od Wojtka z Agro - do 44h)
Pozycja generalna: 90 (na 131 startujących, z czego wycofało się 18)
Pozycja open: 68

Dystans obejmuje dojazd z agro do bazy. Powrót do "domku" dzięki poświęceniu Michussa - w aucie :)

Reasumując:

To był morderczy maraton obfitujący w niekończące się rzeźnickie podjazdy i nie dające wytchnienia zjazdy. Na cały dystans przypadło może ze 30 km płaskiego chociaż ja i tak zapamiętam tę trasę jako jeden wielki podjazd. Dostałam na tej imprezie porządnie w dupsko. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie skatowałam na rowerze. Upodliłam się do granic wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Warunki pogodowe były okrutne. W sobotę prawie 40C upał i wiatr w pysk. W nocy ochłodzenie (chociaż nie było jeszcze źle) i deszcz. W niedzielę 15C a nawet mniej (po całym dniu jazdy w upalnym słońcu było naprawdę zimno), ulewy i deszcze. Na koniec beznadziejne asfalty. Całą sobotę jechało mi się źle, początkowo z bólem brzucha, później również z mdłościami. Gdy się jednak ochłodziło jechało się od razu lepiej. W pewnym momencie nawet stwierdziliśmy z Michussem, że wolimy jechać w deszczu przy zgrzytającym napędzie ale w znośnej temperaturze niż w takim upale z jakim zmagaliśmy się poprzedniego dnia. Założenia mieliśmy proste - chcieliśmy zmieścić się w 30h. Niestety warunki pogodowe powodowały wydłużanie postojów. Ciekawa jestem czy z wiatrem w plecy, mimo profilu trasy, udałoby mi się zmieścić w te 30h, czy nie jest to mimo wszystko czas wygórowany. Tego nie wiem. Ale tak jak nienawidziłam tej trasy podczas jazdy tak pierwszą myślą po przebudzeniu w poniedziałek rano była chęć sprawdzenia się na niej w przyszłym roku. Taki jest właśnie Pierścień. Kto nie jechał niech wie, że w dupsko dostanie nieprzeciętnie ale satysfakcja z przejechania tego maratonu będzie bardziej niż ogromna !!! Moja taka właśnie jest :)

Na koniec chciałabym gorąco podziękować Eranis i Michussowi za porządny kawał wspólnych kilometrów (a było ich ponad 400). Za wspaniałe towarzystwo, za dyskusje na tematy wszelakie, za staranie się utrzymania jakiegoś reżimu postojowego. Mam nadzieję, że nie zamulałam zanadto (chociaż zdaję sobie sprawę, że każdy z nas miał takie momenty). Dziękuję po milionkroć :)

Dziękuję również wszystkim, którzy towarzyszyli mi na trasie a byli to: Ania i Rado z Lublina, Kaśka z Gdańska, Krzysiek Piekarski, moja przemiła grupka startowa. Jeśli kogoś pominęłam to przepraszam - proszę się ujawniać :)

Dziękuję również wszystkim moim kibicom za niezwykle motywujące smsy a byli to: ukochana mama, brat, Jurek57, Lipciu71, Trollking, csx, Tolaf, Merlin, rmk, Remik z Szamotuł, Lucynka i Patrysia z pracy i oczywiście sam prezes KS UZNAM Świnoujście - Czarek Dobrohowski dopingujący mnie w imieniu całego klubu, który, mam nadzieję, zareprezentowałam godnie. Serdeczne dzięki !!! :)

Podziękowania kieruję również do Darka Janaczka, który zawiózł me półprzytomne zwłoki na pociąg do Olsztyna. Dziękuję :)
Adamowi dziękuję za schłodzone piwko, które czekało na nas zmęczonych i strudzonych wielce, w lodówce w agroturystyce :)
Właścicielom Podgórza dziękuję za przemiłe przyjęcie mej osoby, za atmosferę, pyszne jedzenie i inspirujące rozmowy :)
Weekendowym mieszkańcom Podgórza za towarzystwo przy stole i przemiłe rozmowy na tematy okołorowerowe i okołomaratonowe :) A niedzielny wieczór na kanapie na długo zapadnie w mej pamięci :)

Trasa (wrzucę później)

Zaliczone gminy (42): Lubomino, Orneta, Lidzbark Warmiński - obszar wiejski, Lidzbark Warmiński - obszar miejski, Kiwity, Bisztynek, Kolno, Reszel, Kętrzyn - obszar wiejski, Kętrzyn - obszar miejski, Srokowo, Węgorzewo, Pozezdrze, Kruklanki, Banie Mazurskie, Gołdap, Dubeninki, Wiżajny, Rutka - Tartak, Szypliszki, Puńsk, Krasnopol, Sejny - obszar wiejski, Sejny - obszar miejski, Giby, Płaska, Augustów - obszar miejski, Augustów - obszar wiejski, Raczki, Wieliczki, Olecko, Świętajno (pow. Olecki), Wydminy, Giżycko - obszar wiejski, Giżycko - obszar miejski, Ryn, Mikołajki, Mrągowo - obszar wiejski, Mrągowo - obszar miejski, Jeziorany, Dobre Miasto, Świątki (wszystkie nowe).

Dziękuję za uwagę i mam nadzieję, że nie zniechęciłam Was za bardzo do udziału w tej przewspaniałej imprezie :)

Zdjęcia: KLIK


Dane wyjazdu:
534.00 km 0.00 km teren
24:24 h 21.89 km/h:
Maks. pr.:66.00 km/h
Temperatura:
HR max:176 ( 93%)
HR avg:135 ( 71%)
Podjazdy:4878 m
Kalorie: 7872 kcal
Rower:Delfinka

Maraton Podróżnika 2016.

Niedziela, 5 czerwca 2016 · dodano: 08.06.2016 | Komentarze 20

Na początek uprzedzę, że będzie sporo treści więc kubek kawy może okazać się niezbędny ;)

O Maratonie Podróżnika wiedziałam już od dawien dawna ale nigdy nie sądziłam, że będzie mi kiedyś dane uczestniczyć w tej imprezie. Jesienią zeszłego roku postanowiłam jednak zapisać się na Pierścień Tysiąca Jezior i zrobić wszystko, żeby przygotować się do tego maratonu. Maraton Podróżnika miałam potraktować treningowo (i oczywiście towarzysko) zapisując się jednak na dystans 300 km. Kilka dni przed zapisami, pod wpływem namów ze strony Wąskiego, zmieniłam jednak zdanie co do dystansu postanawiając zmierzyć się z pięćsetką chociaż nie do końca byłam przekonana o słuszności swojej decyzji. Miejsca rozeszły się jak ciepłe bułeczki a ja wylądowałam na liście rezerwowej. Nie miałam żalu, chyba nawet poczułam ulgę, że nie będę musiała walczyć ze swoimi słabościami. Nie wierzyłam też, że Kapituła przyzna mi Dziką Kartę. A jednak ją otrzymałam :)

Widząc dystans 534 km i ponad 4400 m przewyższenia czułam wielki respekt przed tą trasą. Było to dla mnie wielkie wyzwanie z kilku względów. Jeżdżę głównie po płaskim i to czego się obawiałam najbardziej to właśnie owych przewyższeń, tego, że zwyczajnie nogi odmówią mi posłuszeństwa i nie dam rady ukończyć trasy. Liczyłam jednak po cichu na to, żeby po prostu zmieścić się w limicie 36h. Zupełnie nie wiedziałam czego się po sobie spodziewać. Nie to, żebym się krygowała ale nigdy w życiu nie brałam udziału w maratonie. Nigdy wcześniej nie zrobiłam trasy 500 km. Nigdy wcześniej nie przejechałam tak ciężkiej trasy za jednym zamachem. Bałam się również, że nie dam rady utrzymać się w grupce bo jeżdżę wolno. Dlatego też od długiego już czasu nastawiałam się psychicznie na jazdę solo. Sam dystans i samotna jazda mnie nie przerażały bo byłam na to gotowa.

Im bliżej maratonu tym bardziej zapominałam o Pierścieniu. To właśnie Maraton Podróżnika stał się pierwszym moim celem i wielkim testem. Miałam nadzieję, że mimo, iż nie miałam pewności czy przejadę, atmosfera maratonu zrobi swoje i uda mi się dojechać na metę. Wtedy też nie myślałam o kwalifikacjach do BBT. Stwierdziłam, że jak mi się nie uda to trudno, najwidoczniej za wcześnie się na to porywam. Jak mi się powiedzie – będę się cieszyć jak nagi w pokrzywach ;)

Wyruszam w piątek rano. Pakuję się do pociągu bez przedziału rowerowego przesiadając się w Poznaniu na pociąg relacji Poznań-Jarocin. W Kórniku melduję się punktualnie o 12:09. Mija pół godziny i na stacji pojawia się reszta reprezentacji Wielkopolski (Elizium, Rapsik, CRL i Kot). W tym wesołym składzie podróż mija niezwykle szybko. Jakoś przed 20 meldujemy się bazie maratonu (Pole Namiotowe Lubrzanka, Mąchocice Kapitulne). W bazie jest już sporo osób. Witam się ze wszystkimi, trochę rozmawiamy, rozpakowuję rower i klamoty i rozgaszczam się w domku. Spać idę późno, grubo po 23 bo w pokoju panuje niezły rozgardiasz. Śpię razem z Anią i Zuzką ale przygarniamy też pod dach Jelonę i Andżelikę. Na koniec jeszcze ładuje się Gavek, który szykuje swoje klamoty.
Nockę mam z głowy. Kiepsko śpię, co chwilę się budzę, w końcu o 5 rano wstaję razem z Andżeliką, która nawet szykuje dla mnie kawkę (dziękuję !!!!). Po kolei wstają inne laski, zaczynamy się szykować, jeść śniadanie. Mimo wczesnej pobudki spóźniam się na odprawę techniczną. Odbieram numerek startowy i robię zdjęcia poszczególnym grupom. Czuję, że zaczyna mi się udzielać atmosfera maratonu. „Będzie dobrze” – myślę sobie.

Startuję o 8:20 w 5. grupce z numerem 564. Jedzie ze mną przede wszystkim Tolaf (którego znam już od jakiegoś roku ale tylko wirtualnie. W końcu mamy okazję poznać się osobiście) oraz Zuzka. Reszty osób nie znam. Od razu za startem jest fajny zjazd więc wszyscy jedziemy razem. Ale szybko po starcie na pierwszym podjeździe grupka się rwie i zostaję sama na placu boju. Myślę sobie "no trudno, i tak prędzej czy później by to nastąpiło", tym bardziej, że zawsze na początku potrzebuję minimum godziny, żeby się rozgrzać. Nie jestem w stanie utrzymać tempa grupy więc jadę sobie swoim tempem nastawiając się na pokonanie całej trasy solo. Na którymś z kolei podjeździe na horyzoncie pojawiają się znajome sylwetki uczestników maratonu. Wtedy to postanawiam trochę przycisnąć i ich dogonić. Udaje się to po dłuższej chwili, jadę szybciej ale równo, doganiam grupkę i już resztę trasy pokonuję w większym lub mniejszym towarzystwie. I szczerze mówiąc w tym samym momencie czuję wielką ulgę.

Dużo było tasowania na trasie, nie sposób spamiętać wszystkich faktów ale większość trasy pokonuję z Zuzanną i Olafem (a na końcówce również sporo z PabloXT). Myślę, że nie będę odosobniona w stwierdzeniu, że stanowiliśmy niezły team, a wręcz The Best Cycling Team In The World.

PK1 – Szczucin – Rynek (12:02)

Początek trasy do punktu PK1 minął niezmiernie szybko. Po drodze dogonił nas Siudek, my dogoniliśmy Jelonę i Czerkawa startujących w czwartej grupce i inne osoby. Na rynek w Szczucinie wpadamy z oszałamiającą prędkością i wielkim peletonem, w którego składzie jest m.in. Mariobiker, Radosny Rado Slav, Ania i kolega z Lublina, Bartek, Kuba zwany Jankiem z Gostynia. Średnia prędkość to coś w okolicy 28 km/h. Jak dla mnie zdecydowanie za mocno, zaczynam się tego obawiać, chciałabym zwolnić ale z drugiej strony wiem, że wtedy stracę grupę. Na Rynku wysyłamy smsa na stronę mrdp.pl,. robimy kilka zdjęć, uzupełniamy płyny i kalorie i ruszamy w kilka osób. Spora część osób w tym Jelonki zostają (później nas jeszcze przegonią).

PK2 200 km Wielka Góra koło Żurowej (Pasmo Brzanki) (16:59)

Z drugiej setki niewiele pamiętam. Za dużo było tasowania, żeby wszystko spamiętać. Różne osoby wychodzą na zmiany, czasem siedzę na kole, czasem i ja daję zmianę cisnąc jak niepoważna (pod tym kątem jestem również zadowolona ponieważ nie jechałam maratonu jak ten pasożyt ale w dużej części całości trasy jechałam na przodzie – generalnie bywało z tym różnie, nie jestem w stanie ocenić tego w %).

Pamiętam jednak dwa wydarzenia. Do Pilzna (148 km) docieramy w grupce 7 osobowej (Olaf, Zuza, Kuba, Transatlantyk, Jurek, chyba Hansglopke i ja). Wcześniej jednak Zuza najeżdża na kamień i wylatuje z roweru jak z procy. Pomagamy jej się ogarnąć, sprawdzamy obrażenia. Niestety przednie koło zcentrowane, luzujemy więc hamulec i mamy nadzieję, że da radę jakoś dalej jechać. Wielkie brawa dla Zuzy, która większość trasy przejedzie na ósemce i tylko z jednym działającym hamulcem. Po drodze nasza grupka się rozrasta i znowu jedziemy peletonem. Prujemy ostro pod 3 dychy, siedzę na kole Bartka, który na 165 km gdy mijamy sklep, pod którym siedzi m.in. ekipa z Ełku z kilkoma osobami, postanawia gwałtownie skręcić. Nie mam szans na wyhamowanie, wjeżdżam w koło kolegi i wylatuję z roweru jak z procy. Zdzieram boleśnie lewy łokieć i uderzam głową w asfalt. Leżę minutę lub dwie, na szczęście nic mnie nie boli, nic nie połamałam, wiem, że jest dobrze. Martwię się tylko o rower. Dodatkowo w owijce pojawiają się dziury, lewa klamkomanetka jest pęknięta i przekrzywiona (jak się później okaże zmiana biegów będzie utrudniona i część podjazdów, głównie w nocy, będę robić z blatu), mostek, GPS, uchwyt i siodło obdarte….. Gdy o tym myślę nadal na język cisną mi się niecenzuralne treści…..Obmywam rany wojenne, wykorzystujemy postój na uzupełnienie płynów i kalorii i jedziemy w długą. Zbieramy się tylko w kilka osób (nie pamiętam składu) i jedziemy już zdecydowanie spokojniej. Tutaj też zaczynają się pagórki. Część podjazdów robię zygzakiem oszczędzając nogi. Na punkt wjeżdżam częściowo w siodle, częściowo, wraz z innymi uprawiając bike-walking. Na punkcie robimy fotkę, wysyłamy smsa i jedziemy dalej.

PK3 267 km Zamek Kamieniec (Odrzykoń) (20:43)

Do następnego punktu (żywnościowego) znowu się tasujemy. Gdzieś robimy postój, mija nas Elizium z ekipą, potem my mijamy jego, odskakuje nam Zuza łapiąc się do innej grupki a potem do nas dołączając itd. Większość trasy pokonujemy jednak w trójkę z Olafem i Zuzką chociaż pojawia się też wesoły Euzeby. Pogoda nadal jest wspaniała, coś tam wieje ale nie będę się wypowiadać w tej kwestii bo mi zawsze wieje w twarz nawet jak wieje w plecy ;) 30 km przed punktem Olafowi pęka linka od tylnej przerzutki. Widać, że jest zniesmaczony ale mówię mu, żeby się nie martwił bo mam dwie zapasowe ze sobą i że może od razu wymienić. Niestety Olaf nie umie, widać, że jest lekko zrezygnowany. Od razu mu mówię, że nie ma co się załamywać, że jedziemy do punktu, że tam na pewno znajdzie się ktoś kto sobie z tym poradzi, że to już niedaleko i nie ma problemu jeśli na podjazdach zwolnimy. Tyle ile się da Olaf podjeżdża na rowerze, gdy brakuje przełożeń prowadzi rower. Nie przeszkadza mi to absolutnie, jak jestem na górze podjazdu mogę zwyczajnie odsapnąć minutkę lub dwie. W końcu też jedziemy grupką i nie wyobrażam sobie zostawić kolegi z awarią. 10 km przed punktem dogania nas Kuba z Gostynia. Okazuje się, że umie wymienić linkę, ufff, umawiamy się więc, że zrobimy to na punkcie. Przed punktem zaliczam drugi raz spacerek, podjazd (około 20%) jest dla mnie zbyt mocny, żeby się z nim zmagać i zarżnąć nogi. Gdy się wypłaszcza od razu wsiadamy na rowery i prujemy na punkt. Jest tam cała masa ludzi, pełno jedzenia i picia a nawet ognisko !!! Tutaj postój zajmuje nam nieco ponad godzinę, od razu jak przyjeżdżamy ubieram grube skarpety, długie spodnie, deszczówkę, szykuję też sobie rękawiczki z długimi palcami i opaskę na uszy. Wszystko po to, żeby się przygotować do nocnej jazdy. Zasiadam przy ognisku z talerzem makaronu, rozmawiamy z Olafem, Zuzką, Transatlantykiem i innymi osobami. Dzielimy się wrażeniami z jazdy i z punktu. Punkt jest wspaniały. Jedzenie pyszne i w dużych ilościach. Aż nie chce się z niego ruszać. No ale trzeba. Piję jeszcze pepsi, uzupełniam bidony, zabieram 2 banany (albo 1), Princessę i sezamki. Z punktu ruszamy w ciemną noc.

PK4 304 km Izdebki, po zjeździe z serpentyn (00:07)

Nocna jazda wcale mnie nie przerażała. Najeździłam się już sporo w ciemnościach a poza tym w towarzystwie zawsze raźniej. Sporo było na tym odcinku podjazdów i zjazdów po wąskich asfaltach. Jako, że zjazdy uwielbiam, mimo nocy, szaleję :) A potem na dole czekam na Zuzkę i Olafa. Podjazdy wchodzą różnie, raz lepiej, raz gorzej, większość jednak robię w siodle czasami zygzakiem. O ile pamiętam pojawia się też jakaś góra, na której znowu mamy okazję rozprostować kości i się przespacerować. Jest to bardzo dobre rozwiązanie bo w tym momencie można odpocząć. Kryzysów związanych z sennością nie mam żadnych, chyba trzyma mnie jeszcze RedBull wypity gdzieś przed PK3 oraz wysoki poziom adrenaliny. Jest bardzo dobrze aż sama nie mogę się nadziwić. Bardzo patetycznie robi się na ostatnim podjeździe przed PK4. Mijamy kolejnych kolarzy, potem nas mijają, łyka nas nawet Pająk na swojej poziomce. Niesamowity to był widok kilkunastu rowerzystów, ich lampek i migających odblasków. Zjazd na PK4 po serpentynach wywołał we mnie podobne uczucia. Na punkcie jest m.in. ekipa z Kórnika i kilka innych osób, kolejne też dojeżdżają. Wysyłamy smsy i w drogę bo szkoda czasu na postój.

PK5 361 km Sędziszów Małopolski (3:41)

Tego odcinka kompletnie sobie nie przypominam. Całość jedziemy chyba tylko we trójkę. Jedzie mi się nadal rewelacyjnie. Gdzieś po drodze robimy sikustop a przy okazji wymieniam akumulatorki w GPSie. Trasa nadal jest fantastyczna, zastawiam się jak by to było jechać tutaj za dnia. Pagórków multum ale mi osobiście taka jazda interwałowa bardzo służy. Zdecydowanie wolę krótsze podjazdy, które mniej mnie nużą i denerwują, po których szybko następuje zjazd gdzie tyłek i nogi mogą odpocząć. Poza tym na krótszym zjeździe nie zdążam się wychłodzić a i nadgarstki nie bolą od ściskania kierownicy w dolnym chwycie. Tak, zdecydowanie mi to pasuje. To na tym odcinku orientuję się też, że zgubiłam licznik. A niech to, kolejne straty, ale z drugiej strony i tak nie lubiłam tego dziada ;)
Po drodze robimy postój na Orlenie gdzie spotykamy znowu Kórnickich Koksów i Transatlantyka z Jurkiem? Jeśli tak to funduję sobie przede wszystkim RedBulla w myśl zasady, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Dzięki temu kompletnie nie odczuwam senności. Z Sędziszowa ruszamy większą grupką z Transatlantykiem (i Jurkiem) na czele, który przez ramię rzuca nam jeszcze hasło, żebyśmy pilnowali trasy na GPSach. No i pilnowaliśmy, tylko, że chłopcy szybko zaczęli nam odskakiwać w ciemną noc ;)
Następny etap to Kolbuszowa (385 km), gdzie pragnęliśmy wszyscy napić się kawy w McDonaldzie, który wg informacji podanych na forum miał być czynny 24h. Niestety okazuje się, że otwierają go dopiero od 8 rano a my pod drzwiami jesteśmy o 7, bardzo rozczarowani tym faktem. Nie ma co czekać, trzeba jechać.

PK6 443 km Sandomierz, Rynek (8:16)

Po kilkunastu kilometrach zauważamy stację BP. Będzie kawa!!! Na stacji przyłapujemy na odpoczynku Transatlantyka z Jurkiem i ekipę z Kórnika (chyba też Ełk). No nie może być. Czyżbyśmy aż tak zasuwali? Kupuję kawę i dużą muffinkę. Wystarczy. Słodkie i tak już ledwo w siebie wciskam. Kawa smakuje wybornie i poza makaronem na PK3 stanowi jedyną ciepłą rzecz, którą pochłonęłam na tym maratonie. Trochę czasu tutaj spędziliśmy ale też bez przesady. Zwijamy się i pędzimy na Sandomierz w poszerzonym o PabloXT składzie. Trasa się wypłaszczyła ale za to zaczęło nam wiać w twarz. Mimo to przez dłuższą część trasy jechało mi się dobrze. Jedynie mniej więcej 15 km przed Sandomierzem zaczęło mi się dłużyć, tym bardziej, że na licznikach zaczęły pojawiać się cyferki świadczące, że już powinniśmy być na punkcie. W końcu Sandomierz na horyzoncie. Piękne miasto, niezwykle mi się podobało ale po drodze już nie robię zdjęć. Skupiam się już tylko na jeździe. Kilka fotek robię jedynie na punkcie, który znajduje się na pięknym rynku, na który wjeżdżam w siodle (podjazd jest brukowy ale w pompie to mam). Na Rynku odpoczywa Transatlantyk i Jurek :) Rozmawiamy, jemy, pijemy, robimy kilka zdjęć. Zanim się zwiniemy ruszy też Ełk.

475 km Opatów

Następny krótki postój postanawiamy zrobić w Opatowie. Zaczynają się znowu pagóry. To był chyba najcięższy dla mnie etap maratonu. RedBull przestał działać, jechaliśmy bardzo wolno, brakowało mi już energii chociaż nie zasypiałam. Do tego ten okropny ból całego ciała (poza nogami), a przede wszystkim „du i ci”. Ledwo mogę usiedzieć w siodle. W Opatowie robimy 10 minutowy postój na stacji benzynowej. Zaczynają padać niecenzuralne słowa. Zuzka zaczyna się na mnie drzeć, że przez 2 godziny ujechaliśmy tylko 30 km i że mam zebrać dupę w troki i napierd….żeby zrobić tę pierd.....kwalifikację do BBT (oczywiście bez obrazy). Przestaje mi zależeć, uważam bowiem, że i tak dałam z siebie wszystko, że czas jest i tak bardzo dobry i że i tak ukończę ten maratron. Po 5 minutach ożywionej dyskusji dochodzę jednak do wniosku, że nie mogę zmarnować tej szansy, że jak ją zmarnuję to doskonale wiem, że będę na siebie wściekła, że odpuściłam. Ogarniam się, walę Redbulla i Princessę, wskakujemy na rowery i dajemy czadu w kierunku Nowej Słupi.

502 km Nowa Słupia

Odżywam. Przestaje mnie boleć cokolwiek. Czuję się jak nowo narodzona. Zero senności, tyłek jakby nie przejechał nawet kilometra, nogi świeże jakby tydzień odpoczywały. Normalnie szok !!!. Początkowo jedziemy w czwórkę z Olafem, PabloXT i Zuzką. Ale szybko grupka nam się rozjeżdża. Czasami na siebie czekamy, czasami nie. Postanawiamy z Zuzką pędzić na złamanie karku, do mety coraz bliżej. Gdzieś na horyzoncie majaczy nam sylwetka Transatlantyka, który podkręcał tempo jak tylko widział, że go gonimy ;) Wpadamy do Nowej Słupi we dwie. 5 minut postoju na shota z kofeiny, picie i jedzenie i w drogę. Już w drodze wciągam w siebie całego żela energetycznego i dzida na metę.

Meta 534 km Meta (13:33)

Pagórki dają w kość ale czujemy już metę. Gdzieś po drodze doganiamy PabloXT, chwilę jedziemy razem i potem nam odskakuje. Kilka-kilkanaście km przed metą mijamy dodoelka z Gosią, którzy kończą rozprawiać się z laczkiem. Przeganiamy też Olafa, który wypruł jak szalony do przodu a potem nieco osłabł. Ostatnie kilometry i ostatnie metry. Na koniec jeszcze kilkusemetrowy podjazd. Zuza schodzi z roweru, ja cisnę w siodle. Na podjeździe Wąski i Olo krzyczą „dawaj, dawaj, dawaj”. To daję :) W końcu po 29h i 13 minutach upragniona meta !!! Cieszę się jak dziecko. Schodzę z roweru, nogi trzęsą się jak galareta, Średni podaje mi listę do podpisu, ledwo mogę utrzymać długopis w ręce. Jeszcze sms o 13:33, odwracam się i widzę jak wjeżdża Zuzka, potem Paweł, Olaf i Ełk. Jezusy !!! Udało się !!! Nie mogę w to uwierzyć. Ledwo ogarniam co się dzieje na mecie. Dekoruje mnie sam Mr. Wąski, lecą gratulacje….Nie jestem w stanie opisać uczuć, które wtedy mnie ogarnęły, to po prostu trzeba przeżyć.


The best cycling team in the world :)

Godzinę później ładuję się pod (niestety zimny prysznic). Adrenalina nadal utrzymuje się na wysokim poziomie. Idę na metę, coś tam zajadam, popijam piwko, żegnam się z Zuzą, Andżelą, Gavkem i powoli czuję, że zaczynam odpływać. Wyciągam się na kołdrze na trawce z myślą, że fajnie tak będzie pospać pod chmurką. Ale sen nie przychodzi, za to pojawiają się kolejni maratończycy. Gadamy, opowiadamy sobie wrażenia z trasy a czas leci. Sporo osób zaczyna się rozjeżdżać, ja zostaję do poniedziałku bo w nocy z Kórnika nie dałabym rady dostać się do domu. Zostajemy w kilka osób, rozmowy trwają do późna. Kładę się po 22 ale nie mogę spać (nadal, gdy piszę te słowa, mam problemy ze snem chociaż czuję się już świetnie). Boli mnie prawie wszystko, mięśnie ud i łydek, plecy i kręgosłup. Na szczęście nie bolą mnie ani kolana, ani stawy skokowe, ani nadgarstki. Czuję tylko mocne mrowienie w końcówce prawego paluszka (przechodzi 2 dni później). Nockę mam koszmarną. Każdy obrót na drugi boczek powoduje wielki ból całego ciała przez co momentalnie się budzę. Rano jestem nieco nieprzytomna i pierwsza myśl jaka przychodzi mi do głowy to „Jak ja dam radę pojechać aż 15 km na pociąg do Kielc”…..

Kilka refleksji:
Przede wszystkim ogromne podziękowania (i brawa) dla Tolafa i Zuzki za wspólną jazdę. To dzięki Waszym niecenzuralnym słowom w Nowym Opatowie zebrałam tyłek w troki i postanowiłam zawalczyć o kwalifikacje do BBT. No i udało się z zapasem 47 minut. To też dzięki Wam moją pierwszą myślą na mecie było "O ja pierd....co ja narobiłam?" ;)

Z samej swojej jazdy jestem bardzo zadowolona. Czy pojechałabym lepiej? Nie mam pojęcia. Czasami ja ciągnęłam grupkę a potem czekałam, a czasami czekano na mnie. Bywało różnie ale suma sumarum poszło nam, tak mi się wydaje, bardzo dobrze. Myślę, że godnie reprezentowałam Wielkopolskę i że zmyłam z siebie piętno wielkopolskiego puree. Czy stać mnie na więcej? Okaże się niebawem na P1000J.

A teraz podziękowania kieruję do (kolejność przypadkowa):

Szanownej Kapituły - za czas i wysiłek poświęcony organizacji maratonu oraz za Dziką Kartę, dzięki której miałam ten zaszczyt i wielką przyjemność w nim uczestniczyć :)

Tomka - za przygotowanie bardzo fajnej i wymagającej trasy. Widoki były wspaniałe, zjazdy cudowne, nawierzchnia w większości rewelacyjna. Poszalałam sobie :)

Obsługi PK3 - za całokształt. Makaron był przepyszny. Oczy chciały więcej ale żołądek już nie bardzo. Aż żałuję, że nie byłam w stanie posmakować słynnego już ciasta. Ognisko z kolei było rewelacyjnym pomysłem, dzięki czemu Wieczna Zmarzlina nie zdążyła się wychłodzić ;)

Obsługi biura zawodów - za całokształt :)

Średniego - za zimnego Radlerka na mecie - smakował wybornie :)

Kota - to wszystko przez nią. Przez nią kupiłam kolarzówkę, z nią zrobiłam pierwsze 200 km, z nią zrobiłam całą masę fajnych dłuższych tras. Prawdopodobnie gdyby nie Kot nie byłoby mnie na maratonie...

Wąskiego - za to, że mnie ta zaraza namówiła na zapisanie się na pięćsetkę, chociaż pierwotnie myślałam o 300 ;)

Tolafa, Zuzanki, PabloXT - za wspólne kilometry i zagrzewanie do walki w Nowym Opatowie (jw.)

Elizium i ekipie dojazdowej w składzie: Kot, CRL, Rapsik - za podwózkę do bazy i śmieszne teksty w trasie :)

Wszystkich, z którymi miałam przyjemność jechać a było ich całkiem sporo, aż trudno spamiętać a byli to na pewno: Ania, Rado, MarioBiker, Siudek, Kuba (zwany przeze mnie Jankiem z Gostynia), Euzeby, Bartek, Jelona, Czerkaw, Aqu, Hansglopke i kupa innych ludzi, których w tym momencie nie jestem w stanie sobie przypomnieć (za co przepraszam).

Nie byłabym sobą gdybym się czegoś nie uczepiła ;) A więc minusy:

-wielki minus za brak gorącej wody pod prysznicem na mecie. Zimny prysznic był dla mnie przeżyciem traumatycznym skutkiem czego szybko musiałam przyodziać zimową puchówkę i owinąć się kołdrą.
-duży minus dla Wąskiego, który po dekoracji mnie nie wyściskał. Strzelam focha ;)
-miniminus dla Transatlantyka za brak gitary (oczywiście żartuję) ;)

Tytuł Najpiękniejszej Szosy Maratonu należy się wg mnie Ani - piękny, najmodniejszy miętowy kolor idealnie współgrał z owijką w jedynie słusznym, różowym kolorze :)

Tytuł Najfajniejszej Łydy Maratonu leci do Mariobikera (żałuję, że nie dane mi było przyjrzeć się dokładniej wszystkim). Aż miło się kręciło siedząc na Twym kole :)

Reasumując, jestem ciągle pod wielkim wrażeniem całokształtu imprezy. Jednym słowem, jaram się ciągle jak Miś Puchatek baryłką miodku. To był mój pierwszy maraton w życiu, pierwsza pięćsetka, pierwsza trasa z tyloma przewyższeniami łyknięta jednorazowo, rekord dobowej jazdy – ponad 500 km !!! I w dodatku udało mi się zrobić kwalifikacje do BBT (czas brutto 29:13) !!! Jak tu więc nie być z siebie zadowolonym? ;) W klasyfikacji ogólnej zajęłam 46 miejsce na 68 osób startujących (3 wycofały się z trasy). Może w opinii niektórych wynik nie jest rewelacyjny ale dałam z siebie wszystko i osobiście jestem bardzo z niego zadowolona i to my wystarczy :)

W tym miejscu chciałabym pogratulować wszystkim uczestnikom każdego pokonanego kilometra oraz wyrazić nadzieję, że dane mi będzie uczestniczyć w tej wspaniałej imprezie w przyszłym roku i latach kolejnych. Serdecznie pozdrawiam przede wszystkim tych, których poznałam osobiście i z którymi miałam okazję krócej lub dłużej pogawędzić :)

Na koniec chciałabym bardzo gorąco podziękować moim wiernym kibicom, którzy wspierali mnie na trasie swoimi esemesami (niektórzy zarwali nawet nockę - niesamowite) a byli to: mamusia, brat, Sąsiedzi, Patrysia, Ola, Lucynka z mężem, a z BSa: eranis, michuss, Jurek57, lipciu71, Trollking, csx, Merlin oraz Remik z Szamoni i Krzyś z Krzyża. Wasze esemesy stanowiły dla mnie ogromny doping !!! Dziękuję raz jeszcze i cieszę się, że mogłam dostarczyć Wam trochę sportowych emocji :)

Czytelnikom, jak zawsze, dziękuję za uwagę :) Za ewentualne błędy interpunkcyjne przepraszam ale za dużo treści, żeby to ogarnąć ;)

Zdjęcia:
https://plus.google.com/u/0/photos/107742089117235...

Trasa:
https://ridewithgps.com/trips/9414764


Zaliczone gminy (43): Masłów, Bodzentyn, Górno, Daleszyce, Raków, Szydłów, Staszów, Rytwiany, Oleśnica, Pacanów, Szczucin, Radgoszcz, Radomyśl Wielki, Czarna (pow. dębicki), Pilzno, Skrzyszów, Ryglice, Szerzyny, Jodłowa, Brzostek, Frysztak, Korczyna, Haczów, Brzozów, Nozdrzec, Domaradz, Niebylec, Sędziszów Małopolski, Kolbuszowa, Cmolas, Majdan Królewski, Nowa Dęba, Grębów, Gorzyce, Sandomierz, Obrazów, Wilczyce, Wojciechowice, Opatów, Sadowie, Waśniów, Nowa Słupia, Pawłów.



Dane wyjazdu:
406.97 km 0.00 km teren
17:50 h 22.82 km/h:
Maks. pr.:50.90 km/h
Temperatura:
HR max:164 ( 87%)
HR avg:132 ( 70%)
Podjazdy:1674 m
Kalorie: 6793 kcal
Rower:Delfinka

My solo ride to Hel(l) ;)

Niedziela, 22 maja 2016 · dodano: 23.05.2016 | Komentarze 26

Na początek napiszę, że będzie sporo treści (na wyraźne życzenie Pana Michussa) więc proszę o wyrozumiałość ;)
To daję ;)

Dziwne człowiek ma czasami pomysły na urodziny. Ja, już rok temu wymyśliłam sobie trasę z domu na Hel. W zeszłym roku nie udało mi się jednak tego pomysłu zrealizować z wielu różnych przyczyn, z których chyba najważniejszą był najzwyczajniej w świecie - brak kondycji oraz związany z tym strach przed takim dystansem. Poprzednia czterysetka to były właśnie z podobnych względów dwie (chociaż różne) pętle po 200 km i szczerze mówiąc nie byłam absolutnie zadowolona z tej jazdy. Końcówkę robiłam już ostatkiem sił z prędkością ślimaczą i jedyne o czym myślałam to o tym jaki to człowiek jest durny i tyle. Nie byłam wówczas gotowa jeszcze na takie ekscesy. Stąd też tamta jazda nigdy nie doczeka się relacji.

Wracając jednak do meritum ;)

Obecna trasa do czwartku stała pod wielkim znakiem zapytania; miałam bowiem w planie jakąś soczystą trasę z Kotem i Eranis. Niestety obu Paniom nie pasowało i tak pozostałam sama ze swoimi pomysłami. W piątek rano podjęłam decyzję, że jadę, mimo, że wiatr sprzyjający miał nie być. Przez większość drogi zmagałam się bowiem z wiejącym wiatrem bocznym a od sobotniego wieczora również skośnym i centralnym (w sumie to nie wiem jak wiało ale na pewno zewsząd tylko nie w plecy). Ze względu więc na obawy czy w ogóle podołam decyduję się zapakować do sakwy kosmetyki, ręcznik i ciuchy na przebranie w razie jakbym zaległa po drodze na jakimś noclegu. W sakwie wypełnionej po brzegi wylądowały więc suma sumarum: narzędzia, spinki, klucze itp., 2 dętki, pompka, linki do przerzutek i hamulców, klocki hamulcowe, kurtka przeciwdeszczowa, spodnie przeciwdeszczowe, czapka, rękawiczki z długimi palcami, majty, stanik, koszulka z krótkim rękawem, cienka bluza z długim rękawem, krótkie spodenki rowerowe, długie legginsy do spania, wiatrówka, opaska na uszy, kosmetyki, ręcznik, suszarka do włosów (:P), power bank, kabelek, zapasowa bateria do telefonu, ładowarka, aparat fotograficzny, zimowa kurtka puchowa (:D), 2 pary skarpet, duża butla kremu do opalania z filtrem i jedzenie: 7 bułek z żółtym serem, 3 paczki sezamków, 2 czekolady z bakaliami, 3 batony musli z Lidla, 2 batony białkowe, 2 snickersy, mała puszka napoju energetycznego (0,2ml), ok. pół kilo izotoniku (w porcjach odmierzonych na bidon o poj. 0,75l), butelka wody mineralnej 1,5l, mapy, dokumenty, klucze, lusterko-szczotka do włosów i chyba to wszystko :D Całość ważyła konkretnie a i zapiąć się to udało z nieukrywaną ledwością ;) Tutaj muszę nadmienić, iż z tych wszystkich gratów nie przydały mi się tylko spodnie przeciwdeszczowe i suszarka do włosów :D

Umówiłam się również z moimi kibicami, żeby nadawać z trasy (a byli to: mamusia, brat, najwspanialsza sąsiadka na świecie, psiapsióła Patrysia oraz z BSa: Kot, Eranis, Michuss i Jurek57). W takich okolicznościach nie mogło być mowy, żeby nie dojechać ;) Ponieważ nie wiedziałam czego się po sobie spodziewać moim głównym celem było zmieszczenie się w czasie 24h i w związku z tym postanowiłam minimalizować w miarę swoich możliwości postoje (zresztą zawsze tak jeżdżę gdy jadę sama, a poza tym wiedziałam, że będą się one wydłużać w miarę zmęczenia i w nocy).

Ufff....to tyle tytułem wstępu, teraz konkrety ;) Budzik nastawiam na 6 rano ale po i tak kiepskiej nocy budzę się o 5:45. Szykowanie idzie mi kiepsko, może z obaw czy podołam a może nie. W każdym razie o 7:13 wysyłam smsa o treści "Delfinka i jej Pani gotowe do odjazdu na Hel. Proszę trzymać kciuki :)))" .... i....już nie ma odwrotu. 7:20 ruszam spod domu.

Drogę do Chodzieży znam na pamięć. Jest płasko i nudno. Ale myśli krążą tylko wokół Helu więc jedzie mi się całkiem dobrze.





Od samego początku wieje przeszkadzający boczny wiatr, który zdaje się przybierać na sile. Gdy droga skręca na Szamocin jedzie się nieco lżej. Pierwszy krótki postój planuję na setnym kilometrze w Osieku. Nie pamiętam już co wtedy robię, prawdopodobnie przelewam wodę z butelki w sakwie do bidonów, jem bułę i wysyłam smsa.

SMS (11:41): "Osiek n. Notecią. 101 km. Większość to walka z bocznym wiatrem. Na razie lepiej niż plan. Ciepło, nie pada, jadę na krótko :)))"



Całość zajmuje mi jakieś 10 minut. Ruszam dalej przez znane mi z dzieciństwa okolice. Żeby zająć czymś umysł przywołuję wspomnienia. Staram się skupić tylko na tych wesołych. Część trasy pokrywa mi się z trasą, którą rok temu pokonywałam z Kotem podczas wypadu do Rzewnicy. Fajnie tak powspominać :) Opadam nieco z sił jakieś 10 km przed Sępólnem Krajeńskim. Na wylocie z miasta robię więc postój, podczas którego wypijam przede wszystkim napój energetyczny. Jak się okazuje - był to strzał w 10 ;)

SMS (14:17): "Sępólno Krajeńskie, 156 km. Uciekłam deszczowym chmurom. Bolą mnie plecy. Chyba oszalałam z bagażem. Ciężka sakwa, ciężki rower. Robię 10 minut przerwy".

Przerwa trwała nieco dłużej bo zadzwoniła mamusia i trzeba było sobie pogadać ;)









Od Sępólna postanawiam podzielić sobie trasę na odcinki a nie skupiać się na celu per se. Przynosi to całkiem zadowalający efekt :) Kolejny postój chcę więc zrobić w Czersku. Znam to miasto. Byłam w okolicach w 2011 r. kiedy to spędzałam swoje drugie rowerowe wakacje w Borach Tucholskich. Wracają wspomnienia, głównie miłe :) Do Czerska nie dojeżdżam bo kończy mi się picie, a że na oparach nie lubię jeździć zatrzymuję się zawczasu w Legbądzie.





SMS (16:23): "198 km. Legbąd, przed Czerskiem. Wiatr ciągle dokucza. Wypiłam energetyka, postawił mnie na nogi. Siku też zrobiłam :D Uzupełniłam płyny. Jadę dalej".



Z kolejnego odcinka niewiele pamiętam. Były jakieś ładne krajobrazy, lasy, rzeczki, jeziorka i takie tam sprawy. Skupiłam się na tym,  żeby dojechać do Kościerzyny. Rano wysłałam jeszcze wiadomość do emoniki, że planuję przybyć tam w okolicach 20-21 i że fajnie będzie wypić razem kawę. Zostawiam swój numer telefonu licząc, że się odezwie. Niestety Monika w tych godzinach, jak się później okazało, rozbijała się właśnie w jakiś krzaczorach ze swoim namiotem. Wielka szkoda ale liczę na to, że spotkamy się w innych okolicznościach :) 







W końcu docieram do Kościerzyny :)





SMS (19:16): "Kościerzyna. 259,5 km. Muszę odpocząć, plecy mnie bolą i trochę dupa ;) Ten wiatr się chyba nigdy nie uspokoi :("

Postój w Kościerzynie trwał jakieś 45 minut (o ile pamiętam 19-19:45). W tym czasie zjadłam bułkę, coś tam wypiłam, posiedziałam, ubrałam się cieplej a przede wszystkim uskuteczniłam różne ćwiczenia gimnastyczne. Ból pleców nie zniknął ale też miałam wrażenie, że się nie nasila. Porozmawiałam z miejscowymi, dowiedziałam się, że w Kartuzach jest stacja beznzynowa i z tą myślą, że niedługo czeka mnie gorąca herbata zwinęłam się z całym arbajtem ;)

SMS (19:48): „W drogę !”

4 km przed Kartuzami pojawia się długo wyczekiwana przeze mnie stacja. Wbijam. Nie wiem czy wysłałam smsa, chyba tak, ale nie mogę go znaleźć w komórce. Piję tam na pewno herbatę z brązowym cukrem i do tego Red Bulla (profilaktycznie bo spać mi się jeszcze nie chciało. Czekał mnie jednak dość długi przelot do Wejherowa i nie chciałam po drodze zamulić. Kibelki są tutaj bardzo przestronne. Wchodzę więc z całym majdanem do toalety i korzystając z okazji dokonuję aktu ablucji (tzn. myję zęby) i poprawiam makijaż, żeby do rodzinnego miasta Michussa - Wejherowa - (jak się później dowiaduję) wjechać - cytuję - "godnie" ;)



Pomysł z energetykiem był w dechę bo przez ponad 50 km jechało mi się elegancko. Zwolniłam nieco około 10 km przed miastem. Zapadł zmrok i mimo wielkich chęci jakoś gorzej mi się kręciło. Po drodze zatrzymałam się jeszcze na wymianę baterii w GPSie i przy okazji zamontowałam czołówkę. Tabliczkę z nazwą miasta witam z ogromną radością - kolejny etap zaliczony :)



Podoba mi się tutaj :)



Na wylocie z miasta wjeżdżam na Orlen. Miły Pan z obsługi pozwala mi wprowadzić do środka rower i pilnuje ładowanego z power banka telefonu podczas gdy ja korzystam z kibelka. Tutaj też wysyłam smsma, którego nie mogę odnaleźć. Pamiętam jednak, że funduję sobie podwójną herbatę, Redbulla (profilaktycznie) i bułkę. Gdzieś tutaj, o 00:29 odbieram smsa od Michussa o treści: "Osiek n. Notecią dawno już za Tobą, gdy dojedziesz na Hel nazwo Cię królowo". Normalnie padłam trupem :)))) Sorki Michuss, musiałam upublicznić :) Rymowanka ta od tej pory będzie mi już towarzyszyć do samego końca. Mijając kolejne miejscowości podmieniam sobie bowiem nazwę Osiek na Wejherowo, Władek, Jastarnia itd. :D:D:D

SMS (00:52): "Ruszam. Byle do Władka :)"

Z Wejherowskiego Orlenu jadę krajówką w stronę Redy. Na szczęście ruch jest niewielki, żeby nie rzec, że prawie znikomy. W Redzie skręcam na DW216 i przez Puck kieruję się do Władysławowa. Red Bull dodaje mi skrzydeł. Tam planuję ostatni, przed Helem, postój na stacji.

Jest i Władek :)



Chwilę po 2 w nocy melduję się na Orlenie. Tam, w myśl zasady, że lepiej zapobiegać niż leczyć, kupuję ciacho i małą kawę. Trochę rozmawiam z obsługą stacji, która pozwala mi wprowadzić rower do środka :)



Pan pyta skąd i dokąd jadę i straszy mnie, że zostało mi jeszcze 50 km. Chyba oszalał, myślę sobie i podgryzam ciacho popijając kawką ;)

SMS (2:15): "364 km. Kawka i muffinka wiśniowa na Orlenie. Teraz mam już tylko jeden cel, z Władka dojechać na ten cholerny Hel :D"
SMS (2:32): "No to w drogę. W Jastarni jest ostatnia stacja benzynowa a potem pono totalne wygwuzdajewo. Będę już jechać na luzie, co by za długo nie marznąć na plaży ;)"


W drogę więc. Hel czeka :) Jednak dziwne rzeczy zaczynają mi się dziać z tętnem. Jedzie mi się dobrze, prędkość jak na mnie całkiem przyzwoita, ale tętno dziwnie niskie. Nie mam pojęcia czemu.....



Spoglądam na GPSa i widzę, że utrzymując to samo tempo jestem w stanie zmieścić się w 21h brutto. Takiej okazji zmarnować nie mogę, zresztą nogi, w moim odczuciu, podawały dobrze więc utrzymanie stałej prędkości 24-25 km/h nie stanowiło problemu. Cieszyłam się też bardzo z dość jasnej nocy. Księżyc w pełni pięknie oświecał Zatokę Pucką. Przez 15 km napawałam się temi widokami niezmiernie, chociaż zaliczyłam jakiś mentalny kryzys albo pomroczność jasna mnie jakaś w końcu ogarnęła. Wbiłam sobie bowiem do głowy, że zaraz za Władkiem jest już Hel. Jakie więc było moje zdziwienie gdy na pierwszej tabliczce ujrzałam napis "Chałupy".... Żeby sobie jakoś z tym poradzić zaczęłam podśpiewywać piosenkę Zbigniewa Wodeckiego "Chałupy, welcome to" ;) Pomogło :). Drugą tabliczką zamiast Helu były Kuźnice. Tutaj jednak nie znalazłam odpowiedniej przyśpiewki. Za Kuźnicami - Jastarnia. Nosz kurde !!! Zatrzymuję się i wysyłam smsa.

SMS (3:28): "Jastarnia, ta droga nie ma końca. Wale non stop asfaltem, zero ruchu aut. Chcę się zmieścić w 21h brutto, na 20 nie ma już szans".

Podkręcam głośniej Gloryhammer w uszach i, żeby zająć czymś umysł, przypominam sobie czasy obozu nurkowego w Jastarni. Fajne to były chwile, nasza dieta składała się wtedy głównie z lodów i bobu :D Pamiętam, że po 2 tygodniach pobytu przywiozłam ze sobą 3 kg ekstra tłuszczu :D Przypominam też sobie jak za każdy metr w dół po nurkowaniu każdy z nas otrzymywał laczka z mokrej płetwy kaloszowej od szefa obozu :D Zaczynam się zastanawiać czy dupsko bardziej boli za otrzymanie 33 laczków z płetwy za nurkowanie na Jeziorze Wdzydzkim czy po przejechaniu 4 stów na rowerze ;) I powiem Wam z czystym sumieniem, że bardziej boli laczek z płetwy :P Z tymi wesołymi wspomnieniami jadę żwawo dalej.

Jurata. Tutaj z kolei czas na piosenkę R. Rynkowskiego odpowiednią do okoliczności ;)

I w końcu - oczekiwana tabliczka :)



Szybki smsik spod tabliczki i jadę na sam cypelek. Słońce nieśmiało zaczyna pojawiać się na niebie :)

SMS: (4:23): "W końcu u celu. 402,5 km ..."

W tym samym momencie dzwoni do mnie ukochana mamusia ;) Najpierw jednak rozbieram się do rosołu i ubieram suchą i czystą bieliznę i koszulkę. Na to wszystko wiatrówka, zimowa puchówka, deszczówka i mogę oddzwaniać. Heh, niektórzy już śpią, inni (jak Marzena i Jurek) jeszcze nie śpią ;)))) Po dłuższej rozmowie jadę spacerowym tempem pod latarnię,.......



.......do portu........











........i w końcu na plażę gdzie po serii zdjęć chwilę gapię się na morze. Jest pięknie. Nikogo poza mną tu nie ma. W końcu wiatr nie wieje, słońce wschodzi chociaż za bardzo nie grzeje, morze szumi spokojnie. Jest cudownie. Dla takich chwil warto żyć :)







Zjadam przedostatnią bułkę i batona białkowego (którego ledwo wciskam). Wsłuchując się w ten szum szybko zasypiam, nastawiając sobie budzik na 6:45. Gdy się budzę telepie mnie z zimna. A w takim stanie najlepsze co można zrobić to kąpiel w zimnym morzu i na rowerek.



Przejeżdżam przez puste miasteczko i kupuję śniadanie, które spożywam już na zamkniętej stacji PKP.







Świeża bagietka i kefir smakują wybornie. Kupuję bilet i ładuję się do pociągu. Wyciągnięta na siedzeniach odpływam w objęcia Morfeusza. 1,5h i przesiadka w TLK w Gdyni, w pociągu zaś, znowu w kimono. Nawet nie wiem kiedy docieram do Poznania gdzie z kolei wita mnie na dworcu mój najwierniejszy fan Jurek ;) Ot tak sobie, przyjechał sobie chwilę pogadać ;) Drogi powrotnej w trzecim pociągu już nie pamiętam. Pamiętam tylko, że o mały włos a przejechałabym swoją stację. Wskoczenie na rower to istna masakra. Jestem cała zesztywniała, ledwo jadę, dobrze, że nie zamontowałam licznika bo chyba nic by nawet nie wskazał. „Czy to już sztywność poranna?” - myślę sobie ;)

SMS (14:48): "W końcu w domu:) Zimny Radler grapefruitowy z limonką smakuje wybornie".....

A potem już tradycyjnie - siusiu, paciorek i spać (z krótkim epizodem przebudzenia o północy śpię do 5 nad ranem. Budzę się przed budzikiem, ot życie) ;)

Serdeczne podziękowania dla Wszystkich, którzy „towarzyszyli mi” nie ciałem a duchem w tej wycieczce. Wasze smsy stanowiły dla mnie wielki doping i motywację a wiele z nich również mnie rozśmieszyło do łez ;) Dzięki nim czułam się tak jakby w istocie ktoś ze mną jechał, co pozwoliło mi łatwiej przetrwać przede wszystkim nockę. Wielkie dzięki raz jeszcze !!! :)

Statystyki:
Dystans: 402,5 km (reszta to kręcenie po Helu, dojazdu z PKP do domu nie podaję)
Czas brutto jazdy: 21h (poprawiony od zeszłorocznego o ponad 5h - dokładnych danych nie pamiętam)
Średnia netto: 23,8 km/h
Pochłonięte:
5 bułek
1 snickers
1 tabliczka czekolady
1 paczka sezamków
3 batoniki musli
0,5 l coca-coli
4,5 l izotoniku, wody
0,75 ml herbaty z brązowym cukrem
0,25 ml kawy 
1 muffinka wiśniowa z Orlenu
3x napój energetyczny 0,2 ml
1 bułka i baton białkowy na plaży
chyba to wszystko ;)???

Trasa (obcięty początek): https://ridewithgps.com/trips/9098870

Ot, i taka relacyjka ;)
Serdecznie dziękuję Szanownym Czytelnikom za cierpliwość ;) Kto wytrwał do końca będzie mieć ten zaszczyt pojechać ze mną kolejną czterysetkę ;) Który/a chętny/a? ;)

Zaliczone gminy (18): Czersk, Karsin, Kościerzyna - obszar wiejski, Stara Kiszewa, Kościerzyna - teren miejski, Stężyca, Chmielno, Kartuzy, Przodkowo, Szemud, Wejherowo - obszar wiejski, Wejherowo - teren miejski, Reda, Puck - obszar wiejski, Reda - teren miejski, Władysławowo, Jastarnia, Hel.



Dane wyjazdu:
305.29 km 0.00 km teren
13:09 h 23.22 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:907 m
Kalorie: 4836 kcal
Rower:Delfinka

Czysty Łowicz z Marzenką :)

Sobota, 23 kwietnia 2016 · dodano: 25.04.2016 | Komentarze 20

Wybrałyśmy się z Marzenką do Łowicza. Plan był prosty - Kot przybywa do mnie w piątek wieczorem, o 1 w nocy robimy pobudkę i po 2 startujemy. A wszystko to przez Eranis, którą miałam mieć zaszczyt gościć w dniu następnym (tj. w niedzielę) od samego rana. Trzeba było więc wrócić o sensownej porze, żeby w pełni sił ugościć tak zacną personę :)
Spać idziemy o 22. Nie mogę zasnąć a jak już w końcu zasypiam to śni mi się tradycyjnie w takich okolicznościach, że nie śpię. O 1 w nocy wyskakuję z łóżka półprzytomna i pierwsze co robię to kawa, która na szczęście szybko stawia mnie na nogi. Po szybkim śniadaniu, chwilę po 2 ruszamy. No prawie, bo wojujemy jeszcze kilka minut z GPSem Marzenki, który znowu odmawia współpracy. W końcu o 2:20 jesteśmy w drodze. Jest cholernie zimno bo tylko +1C, a do tego wieje lodowaty czołowy wiatr. Mimo tych warunków jazda jakoś mi się nie dłuży bo po ostatnim puree mam wielkie ciśnienie na trzysetkę. Poza tym w ostatnich dniach niewiele jeździłam (szczerze mówiąc to nie miałam ani siły ani ochoty dojeżdżać rowerem do pracy) więc jedzie mi się bardzo lekko ale i tempo mamy turystyczne, takie jakie lubię najbardziej. Umawiamy się też z Marzeną, że jak będzie chciała robić zdjęcia to jadę dalej a ona mnie potem goni. Ten pomysł bardzo mi odpowiada - nie lubię się zatrzymywać, tym bardziej jak jest zimno bo momentalnie się wychładzam i zaczyna mnie telepać. Ot, taka uroda. Z radością witam pierwsze promienie wschodzącego słońca bo to jest znak, że w końcu będzie cieplej.



Pierwszy postój urządzamy sobie na Orlenie w Pobiedziskach. W ruch idzie kawa, herbata, ciacho i suszarka do rąk u Wujka Cesia, dzięki której udaje mi się całkiem szybko odtajać ;)





Gdy ruszamy ze stacji jest już kilka stopni na plusie. Super, bo do tej pory moje stopy były jak dwa sople lodu. Jest wyraźnie cieplej i jedzie się od razu trochę szybciej, w związku z czym łykamy kolejnych rowerzystów ;)



Do Łowicza jechałyśmy razem w zeszłym roku. Wtedy leciałyśmy całą drogę krajówką. Tym razem Marzena opracowała fajną zygzakowatą trasę bocznymi drogami. Jest urokliwie ale jest też sporo dróg o kiepskiej nawierzchni przez co na dwusetnym kilometrze dopada mnie ból d....



Trzeba to przeczekać bo w końcu tak boli, że się już tego bólu nie czuje i można jechać normalnie. Taki myk ;)







Drugi postój zarządzamy w Sompolinku na 173 km. Tym razem okupujemy Lotos. Oczywiście fundujemy sobie kawę, herbatę i ciacho :) A przy okazji rozmawiamy z przesympatyczną obsługą.



Mimo, że wiatr kręci jedzie mi się bardzo fajnie. Jedyną niedogodnością jest agonalny stan napędu w mojej Delfince. Wszystko rzęzi i przeskakuje, mogę jechać tylko na jednym przełożeniu. W końcu na coś przydaje się blat. Do samego końca jadę z duszą na ramieniu, żeby tylko dojechać na dworzec i żeby mi się nic po drodze nie rozsypało. To, że napęd jest w fatalnym stanie wiedziałam już dawno i po majówce chciałam oddać rower do serwisu. Ostatnia wycieczka i deszcz kompletnie go dobiły o czym przekonałam się dzisiaj. Gdy piszę te słowa Delfinka jest już u Pana Doktora, który na jej widok aż załamał ręce ;) Jak sam stwierdził konieczna jest natychmiastowa reanimacja :)







Kolejny postój mamy w Kutnie (249 km) na przystanku autobusowym. Szybkie picie, jedzonko i znowu w drogę.



Z Kutna zawijasami lecimy na Łowicz a ostatnie kilometry po krajówce mijają bardzo szybko. 







Pod tablicą robimy obowiązkową sesję zdjęciową :)



Poprzednim razem w Łowiczu byłyśmy po zmroku. Tym razem mam okazję zobaczyć rynek za dnia. Gdy robimy zdjęcia podchodzą do nas dwie starsze panie rowerzystki. Jedna ma awarię - schodzi jej powietrze z przedniego koła. Pompuję Pani koło, rozmawiamy o rowerach a w ramach odwdzięczenia się panie robią nam foteczki :)





Po sesyjce lecimy jeszcze na makaron ze szpinakiem w sosie śmietanowym i herbatę  z cytryną. Czas mija tak szybko, że zjadamy tylko część, resztę bierzemy na wynos i ziuuu na pociąg. Droga powrotna mija bardzo szybko ale o szczegółach to tylko na uszko w kuluarach ;) W domu już tradycyjnie - siusiu, paciorek i, po 24h na nogach, w końcu spać :)

A w niedzielę od samego rana sprzątanie i gotowanie w oczekiwaniu na wizytę Eranis. Po Jej przybyciu serwujemy śniadanie, po śniadaniu kawa i ciacho i potem znowu kawa. Następnie umilamy sobie czas fundując manicure, pedicure, maseczki z ogórka, kąpiele błotne, okłady borowinowe, masaże i oczywiście ploteczki ;) Po obiedzie znowu kawa, ciacho i ploteczki a wieczorem prywatny występ czipendejsów :D Uffff......to był bardzo intensywny weekend ;)

Serdeczne podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i cały weekend oraz dla Eranis za przecudowną wizytę w moich skromnych włościach. Z niecierpliwością wyczekuję ponownego zlotu czarownic ;)

Dziękuję za uwagę :)

Zaliczone gminy (6): Ostrowite, Wierzbinek, Nowe Ostrowy, Oporów, Żychlin, Chąśno.



Dane wyjazdu:
302.12 km 0.00 km teren
11:49 h 25.57 km/h:
Maks. pr.:40.40 km/h
Temperatura:18.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1094 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Wiosennie do Świnoujścia z Marzenką :)

Sobota, 2 kwietnia 2016 · dodano: 03.04.2016 | Komentarze 26

Długo nie mogłyśmy się z Marzenką zgrać i umówić na wspólną jazdę. Ostatni raz jechałyśmy bodajże w listopadzie i doczekać już się nie mogłam dzisiejszej soboty i naszego wyjazdu do Świnoujścia. Idziemy na łatwiznę tj. wybieramy trasę z wiatrem (w większości) bo na walkę z nim nie mamy ochoty. Ustalamy tempo i charakter jazdy i o 9:10 ruszamy (z małym poślizgiem) w trasę. Temperatura oscyluje wokół 5C i szybko rośnie co raduje nasze lica :) 


Od samego początku Marzenka nadaje mocne tempo trzymając 30-31 km/h. Mimo, że jedziemy początkowo z wiatrem jedzie mi się średnio bowiem zawsze potrzebuję przynajmniej godziny, żeby się rozkręcić (a i tak najlepiej mi się jeździ po pierwsze setce kiedy mięśnie mam już porządnie rozgrzane. Ot, taka uroda). Kierujemy się na Szamotułu i Obrzycko.







Wkrótce skręcamy na zachód wjeżdżając w serce Puszczy Noteckiej. Przed Krzyżem Wielkopolskim objadamy się ciachem ;)



Do samego Drezdenka (jakieś 40-50 km) walczymy z bocznym i przednio-bocznym wiatrem. Staram się jak mogę nie siedzieć Kotu na kole, jadę przez większość drogi nieco z boku lub w lekkim oddaleniu, po pierwsze, żeby nie wpaść w dziurę, po drugie, żeby poobserwować sobie drogę przede mną i po trzecie, żeby jednak jak najwięcej jechać na własny rachunek. I tak bardzo dużo mi daje wspólna jazda i nadawanie tempa przez silniejszego Kota bo solo w takim tempie w życiu bym nie pojechała.



W Drezdenku (101 km) robimy 20 minut przerwy w cukierni na kawę, ciacho i fotki ze słynną już i ulubioną przez Kotka kamieniczką.



Wylatujemy z Drezdenka i w końcu z wiatrem w plecy lecimy w kierunku Choszczna.





Gdzieś po drodze mamy nieplanowany postój. Jakieś bydle w czasie jazdy boleśnie żądli mnie w łydkę. Muszę się zatrzymać i sprawdzić czy wszystko ok bo ból jest okrutny. W tym czasie (o ile dobrze pamiętam) Marzenie siada mapa w GPSie. Kombinujemy na różne sposoby i dywagujemy co może być przyczyną i co zrobić ale mapa przestaje wyświetlać ulice i dupa blada. Jadąc przez miasto a potem również i poza w newralgicznych miejscach wykrzykuję gdzie skręcamy więc jedzie nam się całkiem sprawnie. W końcu osiągamy Stargard :)



Chwilę odpoczynku zarządzamy w pierwszej wiosce za miastem. Na liczniku 195 km i średnia 26,3 km/h !!!. Zaczynam już od dłuższego czasu czuć, że uda bolą ale ambitnie planuję zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby nie zejść poniżej 25.
Bardzo dłuży mi się odcinek do Goleniowa i nawet power metal w słuchawkach mi nie pomaga.



W Goleniowie robimy dłuższy postój na stacji paliw. Kupujemy picie do bidonów, znowu jemy i takie tam sprawy. Nie chce nam się wychodzić ale czas zaczyna gonić a poza tym zaczyna się ściemniać. Chyba tutaj zostaje nam 70 km do Świnoujścia. Niby niewiele ale jak się ma ponad 2 mocne stówki w nogach to jednak trochę przytłacza. Ruszamy już po zmierzchu w kierunku Stepnicy. Ten odcinek również mi się dłuży, zaczynam się robić mocno senna. Sporadycznie jedziemy też jakimiś dziurawymi drogami więc tempo nieco spada. W sumie jest mi to na rękę, żeby nie rzec - na nogę. Zapada ciemna noc, jedziemy jakimiś nieoświetlonymi drogami przez co trasa niezmiernie mi się dłuży.



W końcu wylatujemy na S3 i chyba nawet nieco odżywam. Droga jest super, na praktycznie całej długości śmigamy poboczem. Co prawda na lekkich podjazdach czuję już zmęczenie i tylko widzę oddalające się tylne czerwone światełko Kota, ale jak tylko droga się wypłaszcza to cisnę całkiem przyzwoicie ;) Lubię ten odcinek drogi przed samym Wolinem i czerwone, futurystyczne światełka wiatraków, prawie, że jedyne w tych ciemnościach. Nie mam dobrych fotek z nocnej jazdy bo mam kiepski aparat ale u Kotka na pewno coś się więcej znajdzie.
W końcu wlatujemy to Świnoujścia - sesja z tablicą jest więc obowiązkowa :)



Chwila konsternacji na rozjeździe, rozkmina, na który prom jechać, telefon do Yoshków i kierujemy się na Warszów. Na przystań promową docieramy o 23:48, dokładnie 8 minut po odpłynięciu promu, kolejny z kolei odpływa dopiero o 00:20. Wbijamy do poczekalni, ubieramy się ciepło, robimy fotki i kombinujemy jeszcze z GPSem Marzenki nie mogąc doczekać się tego promu. Temperatura mocno spada i szybko zaczyna nas tak telepać z zimna, że na promie musimy się przytulać :D Musimy wyglądać nieco egzotycznie ale mamy to głęboko gdzieś bo jakoś ugrzać się trzeba ;) W końcu wysiadka, zakup witaminek (Pe i Ce) na Orlenie i pędzimy na złamanie karku do Yoshków [na liczniku 302 km ze średnią 25,8 km]. A tamże czekają już na nas zapiekanki, gorąca herbata, gorący prysznic i łóżko :)))) Zanim jednak zaśniemy spokojnie zrobi się prawie 5 nad ranem... :)

Serdeczne podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i fantastyczny weekend :) Z niecierpliwością czekam na powtórkę z rozrywki :)))) Było świetnie :))))  Dziękuję również za wspaniałą gościnę u Yoshków, wikt i opierunek, sympatyczne rozmowy do białego rana i kontynuację tychże od bladego świtu w dniu następnym :)))) Super było Was znowu zobaczyć i ponawiam swoje zaproszenie na tereny Wielkopolski :))) Czytelnikom z kolei dziękuję za uwagę :)

A teraz siusiu, paciorek i spać :D



Dane wyjazdu:
235.39 km 0.00 km teren
10:26 h 22.56 km/h:
Maks. pr.:44.80 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:651 m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Nad morze !

Sobota, 12 września 2015 · dodano: 20.09.2015 | Komentarze 29

Bez opowieści. Jedno zdjęcie i tylko tyle.

Zaliczone gminy (8): Świdwin - obszar wiejski, Świdwin - teren miejski, Resko, Płoty, Gryfice, Karnice, Rewal, Dziwnów.

Dane wyjazdu:
141.71 km 0.00 km teren
06:31 h 21.75 km/h:
Maks. pr.:38.80 km/h
Temperatura:40.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Sianożęty - Szczecinek.

Niedziela, 5 lipca 2015 · dodano: 06.07.2015 | Komentarze 10

Drugi dzień wycieczki już nie nastrajał optymistycznie. Kierownik wycieczki zarządził bowiem jazdę do Szczecinka na pociąg. A my tak bardzo chcieliśmy wracać na kołach !!! Cóż zrobić. Trzeba było się dostosować. Mimo kiepsko przespanej nocy (upał, duchota i chrapanie Jurka) kręciło mi się fantastycznie :)

Start ostry - Sianożęty.


Po drodze wpadamy na sekundę do Ogrodów Hortulus w Dobrzycy.


Mijamy różne okoliczności przyrody.


Ciśniemy ile sił w nogach.


W Biesiekierzu natykamy się na największą pyrę na świecie.


Wypalamy tłuszczyk.


Trzaskamy foty.


Relaksujemy się.


Wbijamy też do spa.


Podziwiamy największy w Polsce głaz narzutowy Trygław.


Spaleni słońcem dokonujemy też aktu ablucji.





Podziwiamy łany facelii.


Oraz Wał Pomorski w Szczecinku.


Docieramy do Szczecinka gdzie wbijamy się w "klimatyzowany" pociąg.


Żegnam się z chłopakami w Obornikach i już solo ok. 23 docieram do domku.
Jeszcze raz dzięki dzięki za wspaniały weekend :) Mam nadzieję, że rychło to powtórzymy :) Tym bardziej, że mam wielki niedosyt przebytych kilometrów. Zero zmęczenia, zero kaca rowerowego, zero nienawidzenia roweru - wręcz przeciwnie :)

Relacja Remika: KLIK
Relacja Jurka: KLIK

Trasa: Sianożęty - Tymień - Borkowice - Wierzchomino - Parnowo - Strzekęcino - Niedolina - Słonino - Tychowo - Białowąs - Łęknica - Barwice -Szczecinek - PKP - Oborniki - domek.

Gminy (4): Ustronie Morskie, Świeszyno, Grzmiąca, Barwice.

Dane wyjazdu:
263.66 km 0.00 km teren
11:31 h 22.89 km/h:
Maks. pr.:45.50 km/h
Temperatura:40.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Nad morze !

Sobota, 4 lipca 2015 · dodano: 06.07.2015 | Komentarze 16

W ten upalny weekend wybrałam się z Remikiem i Jurkiem zażyć orzeźwiającej kąpieli w Bałtyku. Uwielbiam jeździć rowerem nad morze a w taką upalną pogodę tym bardziej :)
Zjeżdżamy się wszyscy razem w trasie i ok. 23 w piątek startujemy. Jazda nocą to był bardzo dobry pomysł. Najniższą temperaturą jako odnotował termometr Remika było 10C, średnio 12-16C. Wystarczająco dla mnie aby lekko zmarznąć ;) Noc minęła bardzo szybko, zresztą co to za noc, która trwa niecałe 4 godziny.

Nocna jazda.

Kierownik wycieczki zachodzi w głowę - co też my wyprawiamy ;)


A my sobie zgrabnie docieramy do Wałcza.


Z czego Kierownik wycieczki niezmiernie zaciesza ;)


W Czaplinku Jurkowi upał dał nieźle popalić. Mylą mu się rowery, myśli, że jak pojedzie na większych kołach to szybciej zamoczy dupsko w Bałtyku :P


Starsza z kolei udaję Grację a Pan Kierownik występuje w roli mistrza drugiego planu :D


Udawanek ciąg dalszy. Nad Jeziorem Drawskim Jurek udaje GPSa ;)


Po drodze Starsza w końcu zrzuca większość przyodziewków ;P


Docieramy nad najczystszą rzekę w Polsce - Parsętę. Ale po tej kąpieli to najczystsza już ona nie będzie ;)


I ja zaliczam pierwszą tego dnia kąpiel :)


Zadowoleni docieramy do Kołobrzegu :)


Chociaż niektórzy uczestnicy wycieczki mają już serdecznie dość ;)


Ale tej Pani na pewno mało :) Zalicza więc drugą kąpiel tego dnia :)


Nie ma czasu na odpoczynek. Kierownik wycieczki zarządza jeszcze 8 km do Sianożętów. Chcąc (starsza), nie chcąc (Jurand) jedziemy urokliwym szlakiem R10 wzdłuż wybrzeża.


Nie wiem czy to przez upał czy przebyte kilometry ale wycieczkowicze wyraźnie mają zwałę :D


Po sutym posiłku niektórzy rozochocają się i lansują się "na mieście" :)


I w końcu umęczeni odpoczywają na plaży starszą zostawiając samopas :P


Słońce zachodzi dość szybko więc i my idziemy grzecznie spać :)


Dzięki chłopacy za wspólnie wykręcone kilometry. Było wspaniale :) Ogromne gratulacje dla Jurka, który tego dnia wykręcił swoje życiowe 305 km :)))) Słowa uznania za wspaniałą nawigację kieruję również w stronę Remika :) Dzięki dzięki :)

Relacja Remika: KLIK
Relacja Jurka: KLIK
Trasa: Domek - Szamotuły - Obrzycko - Klempicz - Lubasz - Czarnków - Trzcianka - Niekursko - Gostomia - Wałcz - Machlin - Czaplinek - Stare Drawsko - Połczyn Zdrój - Rąbino - Biała Góra - Rzyszczewo - Białogard - Karlino - Gościno - Bogucino - Kołobrzeg - Sianożęty
Gminy (5): Karlino, Gościno, Dygowo, Kołobrzeg - obszar wiejski, Kołobrzeg - teren miejski


Dane wyjazdu:
193.25 km 0.00 km teren
08:45 h 22.09 km/h:
Maks. pr.:42.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Delfinka

Ani MRU MRU :)

Niedziela, 21 czerwca 2015 · dodano: 21.06.2015 | Komentarze 14

Dość spontaniczny wypadzik z Jurkiem, którego jakoś specjalnie do długich tras namawiać nie trzeba :)
Umawiamy się na 10 w Pniewach. Jestem prawie punktualnie, prawie gdyż dwukrotnie muszę chować się przed deszczem. Jest zimno, a ja zapominam ocieplaczy na stopy. Jedzie mi się średnio, gdyż nie dość, że mi zimno to jeszcze pod wiatr. Z 15 minutową obsuwą melduję się w końcu w Pniewach.

Jerzy in Pniewy
Jedziemy przez Dolinę Kamionki podziwiając Wielkopolskie krajobrazy.

Kierunek Lubuskie.

Wkraczamy na teren Pszczewskiego Parku Krajobrazowego.


Po drodze wbijamy na wieżę widokową w Świechocinie.





Widok z wieży.

Docieramy do Pszczewa.

Jezioro Pszczewskie.


Jezioro Pszczewskie.


Dom Szewca - Muzeum w Pszczewie.

A tamże obowiązkowa przerwa na kawę.


Przekraczamy Obrę.


I w końcu mijając Międzyrzecz docieramy do MRU.





Lansik z czołgiem ;)


MRU.


MRU.


MRU.

Czas szybko mija na rozmowach o życiu i nie tylko. Niestety trzeba się zbierać. Kierujemy się do Zbąszynia po drodze zaliczając kilka brukowanych odcinków.

Roubaix (Szumiąca) ;)

W końcu mamy z wiatrem więc jedzie się elegancko, czy jak to określił Jurek "Trzy dychy? Z palcem w d...." ;D

Powrót.

W Zbąszyniu wbijamy się w pociąg i po 40 minutach jesteśmy w Buku. Jurek odprowadza mnie jeszcze kawałek do Brzozy gdzie żegnamy się i każdy jedzie w swoją stronę. Mnie czeka jeszcze jakieś 30 kilosów, początkowo jedzie się świetnie, ale potem jest mi strasznie zimno. Nie zatrzymuję się jednak nigdzie bo nie chce mi się tracić czasu na szukanie w sakwie przyodziewków. I tak ok. 23 docieram do domku.

Wielkie dzięki Jurek za fantastyczną wycieczkę, towarzystwo na trasie, rozmowy o życiu i nie tylko i eskortę z Buku :)

Trasa: Domek - Pniewy - Kwilcz - Prusim - Głażewo - Łowyń - Świechocin - Silna - Pszczew - Bobowicko - Międzyrzecz - Kaława - Pniewo - Kaława - Szumiąca - Stary Dwór - Rogoziniec - Dąbrówka Wlkp. - Zbąszyń - (PKP >> Buk) - Otusz - Niepruszewo - Brzoza - Domek.

Zaliczone gminy: Kwilcz, Pszczew, Międzyrzecz, Trzciel.



;