Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi starszapani z niewielkiej wsi pod Poznaniem. Z Bajkstatem wykręciłam do tej pory bagatela 59092.11 kilometrów. W terenie bujam się mało i tyle w temacie. Jeżdżę z oszałamiającą prędkością średnią 18.58 km/h i się wcale nie chwalę bo i nie ma czym.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl
button stats bikestats.pl

Wykręcone przed BS:
2011: 5009,92 km,
2010: 4070,83 km
rainbow toursStatystyki zbiorcze na stronę
mapa olkuszaPogoda w Polsce na stronę

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy starszapani.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

600-650

Dystans całkowity:623.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:28:26
Średnia prędkość:21.91 km/h
Maksymalna prędkość:56.70 km/h
Suma podjazdów:3981 m
Suma kalorii:7983 kcal
Liczba aktywności:1
Średnio na aktywność:623.00 km i 28h 26m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
623.00 km 0.00 km teren
28:26 h 21.91 km/h:
Maks. pr.:56.70 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3981 m
Kalorie: 7983 kcal
Rower:Delfinka

Pierścień Tysiąca Jezior.

Niedziela, 3 lipca 2016 · dodano: 07.07.2016 | Komentarze 18

Pierścień Tysiąca Jezior to maraton, którego nienawidzisz będąc w trasie i za którym tęsknisz jak za poranną kawą z mlekiem gdy siedzisz w domu i wracasz do niego wspomnieniami.

W tegorocznej, już piątej edycji maratonu, wzięłam udział z wielką ochotą. Od dłuższego czasu nie mogłam się doczekać aż zmierzę się z tym dystansem. Po Maratonie Podróżnika nie bałam się sześćsetki. Mówiłam sobie, że skoro dałam radę "walnąć" pięćset po górach to 100 km w tę czy tamtą stronę nie stanowi dla mnie żadnej różnicy. Co prawda ostrzegano mnie przed trudnością tej trasy ale w życiu nie pomyślałabym, że będzie tam milion razy gorzej niż w górach. Najwyraźniej czasami nie warto wiedzieć co człowieka czeka.

Oczywiście miałam swoje obawy. Przez ostatni miesiąc bardzo dokuczał mi ból mięśni pleców i kręgosłupa. Ostatnie moje weekendowe trasy właśnie ze względu na owe boleści były dla mnie koszmarem. Z jednej strony bałam się, że jeżdżąc mało spadnie mi kondycja, z drugiej jednak wiedziałam, że muszę odpocząć i porządnie się zregenerować. Jednym słowem dużo spałam, mało jeździłam. Opłaciło się, bowiem ani na samym Pierścieniu ani po maratonie żadne z tych boleści nie wystąpiły.

W końcu nadszedł długo wyczekiwany weekend. Do bazy maratonu docieram z Elizium, Rapsikiem i Śrubą. Czas upływa szybko, a im jesteśmy bliżej bazy tym nasze rozmowy bardziej skupiają się na ukształtowaniu terenu. Zachęcająco to nie wygląda. Chłopcy wyrzucają mnie w Agroturystyce Siedlisko Podgórze, uroczym miejscu z przemiłymi gospodarzami (z całego serca mogę polecić to miejsce). Jest tam już prawie komplet gości w tym Michuss i Eranis, Zdzisiek, Stefan i Krzysiek Piekarscy, Krzysztof Kałużny, Darek Janaczek, Adam i inni, których imion (przepraszam) nie pamiętam.

Po zapoznaniu się ze wszystkimi wraz z Michussami i Darkiem jadę kilka kilometrów do bazy. Humory dopisują a to najważniejsze. W bazie gwar jak w sobotę rano na jarmarku. O 18 odprawa techniczna, potem pogaduszki i zwijamy się na nocleg. Nockę mam z głowy. Mimo, że mam jednoosobowy apartament i wygód wszelakich mi nie brakuje - nie mogę zasnąć. A jak już zasypiam to śni mi się, że nie śpię. Budzę się półprzytomna o 5. Nie ma co się wylegiwać w łóżku - i tak już nie pośpię. Po obfitym i niezwykle smacznym śniadaniu w towarzystwie gospodarzy i innych uczestników maratonu, ruszam sama do bazy. Spotykam kahę i emesa, robimy fotki. Potem montaż nadajnika GPS, start 3 różnych grup i w końcu moja kolej.


(fot. K. Kubicka)

PK1 - 41 km - Babiak (9:40)

Startuję o 8:05 w kilkuoosobowej grupie (Roman Węglarski, Małgorzata Kubicka, Zbigniew Kaczmarek, Marek Zadworny, Krzysztof Hamułka, Barbara Węglarska) i jedziemy spokojnym tempem na start ostry. Tam czekamy dłuższą chwilę aż puszczona zostanie grupka wcześniejsza. W końcu ruszamy i my i od razu ogień. Od razu też czuję, że tempo jest dla mnie za mocne. Nawet na kole jest mi ciężko się utrzymać. Wiem, że muszę zwolnić ale grupka ciśnie a Krzysiek mówi, że jedziemy grupką i jako grupka zajedziemy na metę. To bardzo miłe z jego strony ale ja i tak czuję, że dla mnie to bez sensu. Trasa od samego początku jest mocno pagórkowata, wiatr wieje w twarz, jest dość gorąco chociaż jeszcze zatęsknię za tymi temperaturami a mi jedzie się źle. 5 km przed pierwszym punktem odpuszczam i odpadam. Odtąd pojadę dalej sama a z resztą grupy będę się część trasy tasować w różnych miejscach. Na punkcie spędzam 7 minut. Podbijam książeczkę, uzupełniam płyny, biorę dodatkową butlę z izotonikiem i na swoje nieszczęście - niedojrzałego banana.

PK - 98 km - Reszel (12:16)

Z punktu ruszam sama, chwilę później zjadam banana i to był błąd. Od razu zaczyna mnie boleć żołądek. Co gorsza, ponieważ siłą woli podkręcam trochę tempo, dopada mnie obustronna kolka i ból podbrzusza. Szlag by to trafił. Muszę zwolnić. Toczę się więc powoli, upał przybiera na sile, wiatr wydaje się być coraz silniejszy i coraz bardziej przeszkadza. Nadal jedzie mi się źle i zaczynam zastanawiać się czy dam radę. W Lidzbarku Warmińskim spotykam Kaśkę z kolejnej grupki, która zastanawia się, w którą stronę zjechać z ronda. Proponuje wspólną jazdę i zmiany co kilka minut. Przystaję chętnie, gdy chowam się za Kaśką jedzie mi się znośnie, gdy wychodzę na zmianę jedzie się gorzej. Upał, pagóry, wmordewind i tak całą drogę. Ponieważ ból brzucha mi nie przechodzi zwalniam a Kaśka szybko znika na horyzoncie. Dalej jadę sama, mijają mnie kolejni kolarze, w tym chyba nawet Ci z kategorii solo. Ale to działa deprymująco. No nic. Biorę się w garść, boleści w końcu mijają, podkręcam tempo, dopadam Kaśkę i już dalej jedziemy razem. W międzyczasie dopada nas Pająk na swojej poziomce, ale nasze tempo jest dla niego zbyt powolne. Szybko znika i Pająk i jego poziomka. Wpadamy na punkt. Tam znowu książeczki, picie, drożdzówka, siku, odpoczynek w cieniu Ratusza. Tutaj też dojeżdżają Michussy, z którymi umówiłam się, że pojedziemy wspólnie trasę, i którzy mają mnie dopaść w jej trakcie. Ruszam z Kaśką zanim oni zdążą napełnić bidony.

PK3 - 153 km - Sztynort/Harsz (15:05)

Droga do PK3 dłuży mi się okrutnie chociaż niewiele z tego odcinka pamiętam. Jakieś cholerne pagóry, upał, wmordewind i tak w kółko. Jadę razem z Kaśką i na punkt wpadamy razem. Punkt usytuowany jest na plaży. Od razu biorę kanapkę i wskakuję do zimnej wody. Piorę też koszulkę, którą całą mokrą zakładam na siebie. Gdy tak sterczę w wodzie dołącza do mnie Radosny RadoSlav i Ania z Lublina :) Upał jest nieprzeciętny nawet dla takiego zmarzlucha jak ja. Pijemy, jemy, uzupełniamy bidony, robimy kilka zdjęć i ....nie chce się ruszać jak cholera. Woda w jeziorze kusi okrutnie ale.....



PK4 - 218 km - Gołdap (18:50)

Kuźwa, znowu mam pisać to samo? Upał, wiatr w pysk, podjazdy, podjazdy, upał, wiatr w pysk, masakra, rzeźnia itd.?
Przed Gołdapią, w Baniach Mazurskich już nie daję rady. Gdy widzimy odpoczywających koksów z Kórnika zatrzymujemy się pod sklepem na chwilę odpoczynku. Biorę loda i RedBulla. Od razu stawia mnie to na nogi. Dociera kilka osób, w tym Rado, Ania, Michussy. Z Bań ruszamy więc w powiększonym składzie. Docieramy do Gołdapii po drodze gubiąc Kaśkę? Tam rozwalamy się na środku trawnika, uzupełniam płyny (niestety nagrzane od słońca), podbijam pieczątkę, coś jem ale nie wiem co. Michuss ratuje mnie lodzikiem. Ruszamy w trójkę, nie ma co siedzieć.

PK5 - 273 km - Rutka-Tartak (21:39)

Upał, wiatr w pysk, podjazdy, podjazdy, upał, wiatr w pysk, masakra, rzeźnia, podjazdy, podjazdy, podjazdy......

Jedzie mi się coraz gorzej ale Michuss dzielnie przecina powietrze więc staram się jak mogę trzymać jego koło. Na podjazdach mi odjeżdża a jadąca za mną Agnieszka - często wyprzedza. Góry wydają mi się coraz większe, podjazdy coraz dłuższe. Na 260 km dostaję kolejnego motywującego smsa od mamy, że na pewno dam radę. Nie wiem. Zaczynam w to poważnie wątpić. W pewnej chwili zaczynam nawet płakać z wysiłku i swojej bezsilności. Do punktu tylko kilkanaście kilometrów, żeby się pozbierać wmawiam sobie, że teraz już na pewno będzie płasko, że zacznie się trochę ochładzać, że zaraz będzie noc a w nocy na pewno nadrobię kiepski czas. Szybko się ogarniam a jak zaczyna się wspaniały zjazd i w oddali, w dole majaczy punkt - wiem, że będzie dobrze. Na punkcie dostaję wegetariańskie żarcie, zaliczam toaletę, podbijam książeczkę, uzupełniam płyny. Trochę nam tutaj czasu zlatuje, temperatura w końcu spadła poniżej 30C. Ponieważ na zjeździe marznę postanawiam ubrać długie legginsy i wiatrówkę. Tutaj też dojeżdża między innymi Rado, Ania, Krzysiek Piekarski, Kaśka. W tym (a może w powiększonym składzie) ruszamy w ciemną noc.

PK6 - 310 km - Sejny (24:09)

Ponieważ wmówiłam sobie, że będzie płasko to na dzień dobry rozczarowuje mnie okrutny podjazd. Wiatr zaczyna powoli zmieniać kierunek ale chyba trochę słabnie. Na podjeździe dopada nas burza. Michussy odjeżdżają, ja wraz z kilkoma osobami, zakładam kurtkę przeciwdeszczową, osłonę na kask i chowam elektronikę do worka. Następne zdjęcie zrobię dopiero na mecie. Na trasie do Sejn deszcz dopadł nas tylko raz, ale jaki on był orzeźwiający to głowa mała :) W końcu Sejny, kawa, jedzenie (?), przemiła obsługa ostrzegająca nas przed załamaniem pogody. Ruszamy większą ekipą, w końcu jedzie się świetnie, raz prowadzi Michuss, raz ja, wychodzi na prowadzenie Ania i Rado i tak w kółko. Mam nawet wrażenie, że się jakoś wypłaszczyło, a może to tylko złudzenie? A może to w końcu ochłodzenie mnie ożywiło? Nieważne. Ważne, że od tej pory, mimo czołowego wiatru, deszczu i ulew, ani razu nie zaliczyłam kryzysu psychicznego. Od tego czasu wierzę, że uda mi się dotrzeć na metę.

PK7 - 353 km - Augustów (2:25)

W błyskach szalejącej gdzieś w oddali burzy docieramy do Augustowa (nasza grupka zdążyła się już porwać). Tam dosiadamy się do Kórnickich Koksów. Rapsik wygląda coś nieciekawie. Bidulek prawie zasypia na stole. Niestety na tym punkcie nie ma dla mnie bezmięsnego jedzenia. Dostaję zimny, suchy makaron i zestaw surówek. Całość od serca posypane solą i cukrem !!! Cudem nie zwróciłam tego co mi podano. Na szczęście obsługa jest przemiła. Dostaję sam makaron, zjadam i nie marudzę. Zawsze to coś. Brak ciepłego żarcia rekompensuje mi przepyszny, domowy kompot truskawkowy i zapewnienia szefa punktu, że na BBT gdzie będzie obsługiwać punkt w Dąbiu Polskim za Włocławkiem sytuacja się nie powtórzy i że mam w tej sprawie nadal marudzić organizatorowi. Obsługa uwija się wokół nas jakbyśmy byli gwiazdami na czerwonym dywanie. Aż chce się żyć. Jeszcze kibelek, uzupełnienie bidonów, batony w kieszeń i w drogę.

PK8 - 438 km - Wydminy (7:34)

Wyjeżdżamy z Augustowa gdy już dnieje. Jaka krótka noc, myślę sobie. Centrum Augustowa jest rozkopane co zmusza nas, żebyśmy zsiedli z rowerów. Ech. Po każdym takim zejściu i wejściu na rower bolą nogi. Ale wystarczy chwila, żeby znowu się rozkręciły. Chwilę za miastem obrywamy deszczem. A niech to. Deszcz przechodzi w ulewę, ta w deszcz, ten w mżawkę i na końcu deszcz. Dłuży mi się ten odcinek jak diabli, ale na szczęście kryzysów nie mam. Kompletnie przemoczeni wpadamy na punkt w Wydminach. Punkt zorganizowany jest w Zajeździe. Jak tu ciepło !!! Dostaję w końcu wegetariański, gorący barszczyk i bułkę z żółtym serem. Jezusy.....ale mi smakuje. Tutaj dociera też Kórnik. Jest ciepło, trochę wysychamy, ściągam z siebie mokre ciuchy i zakładam suchą bluzę. Przed wyjazdem ubieram na siebie wszystko co mam (poza wiatrówką, która jedzie w podsiodłówce). Czy pijemy tutaj kawę czy RedBulla? Coś chyba wypiliśmy bo mimo fatalnej pogody siły i ochota do jazdy mnie nie opuszczają.

PK9 - 517 km - Mrągowo (12:51)

Drogi do Mrągowa nie pamiętam, proszę o wybaczenie. Jedyne co pamiętam to wiatr, deszcz, ulewy, deszcz, ulewy, podjazdy i wszelkie możliwe kombinacje. 5 km przed miastem wyjeżdżamy na krajówkę. Leje jak z cebra a do pokonania jest morderczy podjazd. Nie mam siły z nim walczyć. Przechodzę na drugą stronę drogi i prowadzę rower. Bezpiecznie nie jest. Na drodze panuje duży ruch, a przejeżdżające z naprzeciwka auta, w tym TIRy, oblewają mnie wodą jakby mi było mało. Generalnie jest mi wtedy wszystko jedno. Liczy się tylko mini cel - zbliżający się punkt kontrolny.
W strugach deszczu lądujemy na punkcie znajdującym się w niewielkim pomieszczeniu EcoMariny. Jest tu kupa ludzi, każdy mokry od stóp do głów. Ładujemy się na górę gdzie jest ciut cieplej. Eranis udaje się skombinować jakiś ręcznik z brudownika a ja proszę jakiegoś gościa o koc. Gość jest ratownikiem więc myślałam, że bez problemu ten koc dostanę. Achaaa. Trochę trzeba było użyć uroku osobistego i różnorakich metod perswazji by złamać jego harde serce. Dostaję koc i owijam się nim od stóp do głów (przed wyjazdem przekazuję koc innemu kolarzowi). 2 gorące kubki barszczu, jakiś baton. Przychodzi do nas przemoczony kolarz. Pytamy go jak pogoda, odpowiada, że nie pada. Eranis zarządza - jedziemy !!! Szefowa każde, sługa musi.

PK10 - 565 km - Kikity (16:37)

Po wyjeździe z punktu od razu dopada nas deszcz no i tyle by było z tego okienka :D Droga do ostatniego punktu obfituje w podjazdy i drogi o beznadziejnej jakości. Jakieś kocie łby, jakieś szczeliny, momentami prędkość mi spada poniżej 10 km/h. Zaczyna mi się jechać źle ale o rezygnacji nie ma mowy !!! Jest jeszcze kupa czasu do limitu. Sms z informacją, że Wilk i Hipek się wycofali działa na mnie jak płachta na byka. Gadam sobie w myślach, że choćbym miała się czołgać w strugach deszczu z rowerem w pysku zajadę na tę metę i (przepraszam za wyrażenie) ch.... !!! W końcu przestaje padać ale wieje coraz mocniej. Nosz kur....!!! Od dłuższego czasu czuję też ból ścięgna przy prawej kostce (na szczęście nie jest to Achilles) i ból tyłka. Moi towarzysze też cierpią bolączki. Ratujemy się ketonalem forte. Najpierw łyka Aga, potem daję też Michussowi. Ja długo się opieram swoim tabletkom ale w końcu nie wytrzymuję jak Michussy mówią, że uśmierza ból dupy. Łykam i ja. Mija 10 minut i moja dupa jak nowo narodzona :D Zziębnięci docieramy na punkt w Kikitach. Punkt obsługuje dwóch młodych chłopaków. Dostaję przepyszną, najwspanialszą na świecie kawę, chociaż bez mleka. Chłopcy dają nam też swój własny chleb prezentując godną naśladowania postawę. Czas na nas. Do mety rzut beretem.

615 km - Meta (19:49)

Niby rzut beretem a jednak się dłuży i obfituje dla odmiany w podjazdy. Wpadamy do Dobrego Miasta a tam mały punkcik i kilka osób machających do nas z oddali. Zatrzymujemy się i dostajemy przepyszny świeżo wyciskany sok z arbuza. Normalnie ambrozja !!! Ktoś mi wciska batony w rękę, ktoś zagaduje. Nie ma co przedłużać. Ruszamy. Końcówka to jakiś terror psychiczny, wydaje mi się, że nie ma żadnych wypłaszczeń, ciągle te niekończące się pagóreczki i pagóry. Ostatnie kilometry pokonuję bezsensownie gapiąc się w licznik....ta droga nie ma końca.....

Przed samą metą ustawiamy się jeszcze obok siebie i tą skromną tyralierą przekraczamy jej linię. Wita nas gong, oklaski i gratulacje od kahy, emesa i organizatora. Parafka na liście, pieczątka w książeczce, dekoracja przez Roberta Janika, ściągnięcie niedziałającego od soboty GPSa i pamiątkowe zdjęcie :)



Czas jazdy brutto: 35:32:28
Limit czasowy: 40h (zwiększony przez organizatora ze względu na ciężkie warunki pogodowe do 42h a wg info od Wojtka z Agro - do 44h)
Pozycja generalna: 90 (na 131 startujących, z czego wycofało się 18)
Pozycja open: 68

Dystans obejmuje dojazd z agro do bazy. Powrót do "domku" dzięki poświęceniu Michussa - w aucie :)

Reasumując:

To był morderczy maraton obfitujący w niekończące się rzeźnickie podjazdy i nie dające wytchnienia zjazdy. Na cały dystans przypadło może ze 30 km płaskiego chociaż ja i tak zapamiętam tę trasę jako jeden wielki podjazd. Dostałam na tej imprezie porządnie w dupsko. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie skatowałam na rowerze. Upodliłam się do granic wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Warunki pogodowe były okrutne. W sobotę prawie 40C upał i wiatr w pysk. W nocy ochłodzenie (chociaż nie było jeszcze źle) i deszcz. W niedzielę 15C a nawet mniej (po całym dniu jazdy w upalnym słońcu było naprawdę zimno), ulewy i deszcze. Na koniec beznadziejne asfalty. Całą sobotę jechało mi się źle, początkowo z bólem brzucha, później również z mdłościami. Gdy się jednak ochłodziło jechało się od razu lepiej. W pewnym momencie nawet stwierdziliśmy z Michussem, że wolimy jechać w deszczu przy zgrzytającym napędzie ale w znośnej temperaturze niż w takim upale z jakim zmagaliśmy się poprzedniego dnia. Założenia mieliśmy proste - chcieliśmy zmieścić się w 30h. Niestety warunki pogodowe powodowały wydłużanie postojów. Ciekawa jestem czy z wiatrem w plecy, mimo profilu trasy, udałoby mi się zmieścić w te 30h, czy nie jest to mimo wszystko czas wygórowany. Tego nie wiem. Ale tak jak nienawidziłam tej trasy podczas jazdy tak pierwszą myślą po przebudzeniu w poniedziałek rano była chęć sprawdzenia się na niej w przyszłym roku. Taki jest właśnie Pierścień. Kto nie jechał niech wie, że w dupsko dostanie nieprzeciętnie ale satysfakcja z przejechania tego maratonu będzie bardziej niż ogromna !!! Moja taka właśnie jest :)

Na koniec chciałabym gorąco podziękować Eranis i Michussowi za porządny kawał wspólnych kilometrów (a było ich ponad 400). Za wspaniałe towarzystwo, za dyskusje na tematy wszelakie, za staranie się utrzymania jakiegoś reżimu postojowego. Mam nadzieję, że nie zamulałam zanadto (chociaż zdaję sobie sprawę, że każdy z nas miał takie momenty). Dziękuję po milionkroć :)

Dziękuję również wszystkim, którzy towarzyszyli mi na trasie a byli to: Ania i Rado z Lublina, Kaśka z Gdańska, Krzysiek Piekarski, moja przemiła grupka startowa. Jeśli kogoś pominęłam to przepraszam - proszę się ujawniać :)

Dziękuję również wszystkim moim kibicom za niezwykle motywujące smsy a byli to: ukochana mama, brat, Jurek57, Lipciu71, Trollking, csx, Tolaf, Merlin, rmk, Remik z Szamotuł, Lucynka i Patrysia z pracy i oczywiście sam prezes KS UZNAM Świnoujście - Czarek Dobrohowski dopingujący mnie w imieniu całego klubu, który, mam nadzieję, zareprezentowałam godnie. Serdeczne dzięki !!! :)

Podziękowania kieruję również do Darka Janaczka, który zawiózł me półprzytomne zwłoki na pociąg do Olsztyna. Dziękuję :)
Adamowi dziękuję za schłodzone piwko, które czekało na nas zmęczonych i strudzonych wielce, w lodówce w agroturystyce :)
Właścicielom Podgórza dziękuję za przemiłe przyjęcie mej osoby, za atmosferę, pyszne jedzenie i inspirujące rozmowy :)
Weekendowym mieszkańcom Podgórza za towarzystwo przy stole i przemiłe rozmowy na tematy okołorowerowe i okołomaratonowe :) A niedzielny wieczór na kanapie na długo zapadnie w mej pamięci :)

Trasa (wrzucę później)

Zaliczone gminy (42): Lubomino, Orneta, Lidzbark Warmiński - obszar wiejski, Lidzbark Warmiński - obszar miejski, Kiwity, Bisztynek, Kolno, Reszel, Kętrzyn - obszar wiejski, Kętrzyn - obszar miejski, Srokowo, Węgorzewo, Pozezdrze, Kruklanki, Banie Mazurskie, Gołdap, Dubeninki, Wiżajny, Rutka - Tartak, Szypliszki, Puńsk, Krasnopol, Sejny - obszar wiejski, Sejny - obszar miejski, Giby, Płaska, Augustów - obszar miejski, Augustów - obszar wiejski, Raczki, Wieliczki, Olecko, Świętajno (pow. Olecki), Wydminy, Giżycko - obszar wiejski, Giżycko - obszar miejski, Ryn, Mikołajki, Mrągowo - obszar wiejski, Mrągowo - obszar miejski, Jeziorany, Dobre Miasto, Świątki (wszystkie nowe).

Dziękuję za uwagę i mam nadzieję, że nie zniechęciłam Was za bardzo do udziału w tej przewspaniałej imprezie :)

Zdjęcia: KLIK


;